DSC_0016

Rzeźby lodowe

Miasteczko Saint-Côme, byłoby jednym z wielu dziesiątek podobnych i nie wyróżniających się miasteczek w całej prowincji More »

_DSC0042

Indiańskie Lato

Wyjątkowo ciepła temperatura w ciągu października wystarczyła, by wszyscy zaczęli mówić o Indiańskim Lecie. Czym rzeczywiście More »

huitre

Boso ale w ostrygach

Od wieków ostrygi są wyszukanym daniem smakoszy dobrej kuchni oraz romantyków. Ostryga od czasów antycznych uchodzi More »

ville-msh1

Góra Świętego Hilarego w kolorze dojrzałej dyni

Góra Św. Hilarego ( fr: Mont St-Hilaire) jest jedną z 8 gór (a raczej wzgórz ze More »

24pazdziernika2016Wojcik1

Henryk Wójcik (1947-2018)

Polonia montrealska pożegnała Henryka Wójcika w piątek 07 grudnia 2018 na uroczystej mszy pogrzebowej w kościele More »

Domestic_Goose

Milczenie Gęsi

Wraz z nastaniem pierwszych chłodów w Kanadzie oczy i uwaga konsumentów jest w wielkiej mierze skupiona More »

rok-ireny-sendlerowej-logo

2018 rok Sendlerowej

Uchwała Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 8 czerwca 2017 r.w sprawie ustanowienia roku 2018 Rokiem Ireny More »

Parc-Oméga1

Mega przygoda w parku Omega

Park Omega znajduje się w miejscowości Montebello w połowie drogi między Gatineau i Montrealem. Został założony More »

homer-simpson-krzyk-munch

Bliskie spotkanie ze służbą zdrowia.Nowela

Nie tak bardzo dawno temu w wielkiej światowej metropolii na kontynencie północno-amerykanskim w nowoczesnym państwie Kanadzie, More »

Flower-for-mother

Dzień Matki

Dzień Matki obchodzony jest w ponad 40 krajach na świecie. W Polsce mamy świętują 26 maja, More »

DSC_0307

Christo Stefanoff- zapomniany mistrz światła i koloru

W kanadyjskiej prowincji Quebek, znajduje się miasteczko Val David otoczone malowniczymi Górami Laurentyńskimi. W miasteczku tym More »

2970793045_55ef312ed8

Ta Karczma Wilno się nazywa

Rzecz o pierwszych osadnikach polskich w Kanadzie. W kanadyjskich archiwach jako pierwszy Polak imigrant z polski More »

Capture d’écran 2018-04-01 à 20.00.04

Rezurekcja w Parafii Św. Krzyża w Montrealu

W Montrealu oprócz czterech polskich parafii katolickich, zarządzanych przez Franciszkanów jest jeszcze jedna polska parafia należąca More »

Capture d’écran 2018-03-25 à 12.47.16

Wielkanoc w Domu Seniora

W sobotę 24 marca 2018 uczniowie z montrealskiego Szkolnego Punktu Konsultacyjnego przy Konsulacie RP w Montrealu More »

DSC_4819

Gęsie pipki i długi lot do punktu lęgu

Jak się mają gęsie pipki do długiego gęsiego lotu ? A jak się ma piernik do More »

embleme-insecte-montreal

Montrealski admirał

Entomologicznym emblematem prowincji Quebek  jest motyl admirał. W 1998 roku, Quebeckie Stowarzyszenie Entomologów zorganizowało publiczne głosowanie More »

Capture d’écran 2018-03-20 à 15.21.11

XVII Konkurs Recytatorski w Montrealu

W robotę 17 marca 2018 r. odbył  się XVII Konkurs recytatorski w Montrealu. W konkursie brały More »

herb templariuszy

Sekret Templariuszy

Krucjata albigeńska, jaką zorganizował przeciwko heretykom Kościół Katolicki w XIII wieku, zniszczyła doszczętnie społeczność Katarów, dzięki More »

Capture d’écran 2018-03-14 à 17.54.19

IV Edycja Festiwalu Stella Musica

Katarzyna Musiał jest współzałożycielką i dyrektorem Festivalu Stella Musica, promującego kobiety w muzyce. Inauguracyjny koncert odbył More »

800px-August_Franz_Globensky_by_Roy-Audy

Saga rodu Globenskich

August France (Franz) Globensky, Globenski, Glanbenkind, Glaubenskindt, właśc. August Franciszek Głąbiński (ur. 1 stycznia 1754 pod More »

Bez-nazwy-2

Błękitna Armia Generała Hallera

Armia Polska we Francji zwana Armią Błękitną (od koloru mundurów) powstała w czasie I wojny światowej z inicjatywy More »

DSC_4568

Polowanie na jelenia wirginijskiego, czyli jak skrócić zimę w Montrealu

Jest z pewnością wiele osób nie tylko w Montrealu, którym dokuczają niedogodności kanadyjskiej zimy. Istnieje jednak More »

CD-corps-diplomatique

Konsulat Generalny RP w Montrealu-krótki zarys historyczny

Konsulat Generalny w Montrealu jest jednym z trzech pierwszych przedstawicielstw dyplomatycznych powołanych przez rząd polski na More »

Capture d’écran 2018-03-07 à 08.47.09

Spotkania Podróżnicze: Krzysztof Tumanowicz

We wtorek, 06 marca w sali recepcyjnej Konsulatu Generalnego w Montrealu odbyło się 135 Spotkanie Podróżnicze. More »

Capture d’écran 2018-02-24 à 09.30.00

Polsko Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu

Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu ( PKTWP) powstało w 1934 roku jako nieformalna grupa. Towarzystwo More »

poutine 2

Pudding Kebecki,czyli gastronomiczna masakra

Poutine jest bardzo popularnym daniem kebeckim. Jest to bardzo prosta potrawa złożona generalnie z trzech składników;frytki,świeże kawałki More »

original.1836

Sir Casimir-rzecz o gubernatorze pułkowniku jej królewskiej mości

Przy okazji 205 rocznicy urodzin przypominamy sylwetkę Kazimierza Gzowskiego (1813 Petersburg-1898 Toronto),najsłynniejszego Kanadyjczyka polskiego pochodzenia – More »

Syrop-klonowy

Kanada miodem płynąca

Syrop klonowy powstaje z soku klonowego. Pierwotnie zbierany przez Indian, dziś stanowi istotny element kanadyjskiego przemysłu More »

Capture d’écran 2018-02-22 à 12.57.23

Nowy Konsul Generalny RP w Montrealu, Dariusz Wiśniewski

Dariusz Wiśniewski jest związany z Ministerstwem Spraw Zagranicznych od roku 1994.  Pracę swą rozpoczął w Departamencie More »

24 marzec 2015

Chronologia sprzedaży budynków Konsulatu Generalnego w Montrealu

20 lutego 2018 roku, środowisko polonijne w Montrealu zostało poinformowane bardzo lapidarną wiadomością rozesłaną do polonijnych More »

Category Archives: Proza

Montrealczycy od A do Z

jamaica

AMY

Od tygodnia Amy szykowała się do wyjazdu. Każdego dnia przed pracą układała na stoliku w kuchni plastikowe torby na zakupienie prezentów. Od dziesieciu lat nie była w swojej rodzinnej wsi na Jamajce.

“Nie tęsknię,”mawiała.“ Mój ex tęsknił, nie mógł sobie znaleźć miejsca tu, w Montrealu. Pojechał kiedyś na Jamajkę i wrócić juz nie chciał.Wysyłałam mu pieniądze na bilet powrotny, a on tam siedział, rum pił i palił różne świństwa. Po roku umarł. Wysłałam dla rodziny pieniądze na pogrzeb. Syn bez ojca się tu wychowuje, ale widzę ze charakter ma do ojca podobny, dlatego nie zabieram go ze sobą do mojej wsi. Tu, w Montrealu moge go upilnować. Do szkoły tu chodzi, w trzech językach mówi, po francusku mówi bez akcentu.”

800px-Air_Jamaica_Boeing_737-800_Heisterkamp

Amy, w geście zakłopotania pogładziła ręką swoje króciutkie włosy.

“Też chodziłam na francuski, ale młodym jest łatwiej. Pracuję w nocy, w domu dla bezdomnych. Czasem boję się że mnie napadną, ale psycholog powiedział że przywiozłam te lęki z mojej wsi.”

Zamilkła i pochyliła się lekko do przodu bacznie przyglądając się twarzom słuchajacych. Jej duże,ciemne oczy przez moment wyrażały nieufność.

IMG_2838

Portret Amy,autorka szkicu: Elżbieta Uher

“To prawda że na Jamajce może być niebezpiecznie,” kontynuowała. “Trzeba znać miejscową kulturę. Jak przyjechałam do Montrealu, też musiałam poznać nową kulturę i daję sobie radę. W każdą niedzielę chodzę do kościoła. Na początku chodziłam do naszego, z Jamajki – lubię śpiewać pieśni kościelne – ale tak jak na Jamajce, celebrowało się tu w kościele cały dzień, a ja miałam dużo zajęć. Poszłam do montrealskiego kościoła i  polubiłam ten styl. Czasem tylko odwiedzam dawny kościół, staję z tyłu, pomodlę sie za rodzinę na Jamajce, posłucham śpiewów…W tygodniu dużo pracuję, ale tak trzeba.

Jamaïque-Chemin-de-campagne

Mówię bezdomnym z którymi pracuję, żeby nie pili i nie palili marihuany bo to powoli zabija. Marihuana z tutejszego czarnego rynku to trucizna z domieszkami. Na Jamajce była inna, czysta jak zioło. Wystarczy w palcach szczyptę rozetrzeć żeby poznać różnicę.”

Twarz Amy rozpromieniała szerokim uśmiechem.

“Nie martwię się tu o mojego syna. On chce się wyuczyć zawodu kucharza. Bedzie mu dobrze.”

Autor: Elżbieta Uher

Różowe okulary

rozowe okulary

Siedzę sobie w swojej leśnej głuszy, na dworze -28C, ogień buzuje w piecyku i podkręcił temperaturę do 25C, plus oczywiście. Powinnam rozkoszować się i ciszą dookoła, i bajkowym, mroźnym światem i widokiem płomieni leniwie liżących szczapy drewna. A ja tymczasem myślę o Polsce. Może to spowodowały ostatnie dyskusje na Facebooku, może post Macieja, który porusza problem masowej emigracji Polaków.img_3195 img_3196

Należę do tych kilku milionów, które zwiało z Ojczyzny z różnych powodów. Wydawało mi się wtedy, w roku 1989, tuż przed upadkiem komuny, że jestem idealnym materiałem na emigranta. Nie lubiłam komunistycznej ojczyzny, byłam „patriotką pięknych miejsc”, ciekawą świata, rządną przygód, pragnącą zapewnić lepszą przyszłość swoim dzieciom.  No i piękne miejsce jest, dzieci świetnie sobie radzą, przygód miałam wystarczającą ilość, a Polska cały czas tkwi we mnie. Piszę po polsku, myślę po polsku, czytam i mówię wprawdzie też po angielsku, a czasami po francusku, ale nie przejmuję się tak wiadomościami z Kanady czy ze świata, jak tymi z Polski. Jadę do ojczyzny raz do roku, albo co dwa lata i za każdym razem mogę powiedzieć, cytując moją córę, że „było super”. Kolorowo, spokojnie, pyszne jedzenie, przemiła młodzież, cudne knajpki, zabytki, ciepło, a nawet polskie narzekania mnie rozczulają.

Dziewczynka może 10siecioletnia, z warkoczykami, ubrana skromnie, stoi na straganie i sprzedaje jagody.

– Jagódek pani? Zbierałam o świcie, świeżutkie.

No i jak jej odmówić? Nasypała cały słoik, odkręciła drugi i z miną „sielnej gospodyni” dodała.

–  Nasypię troszkę do wagi.

Potoczyło się ich kilka, mała odstawiła słoik, z poważną miną wydała resztę, a ja mam łzy w oczach.

Umówiłam się z wycinakarką z Łowicza – uwielbiam wycinanki. Wita mnie na dworcu ubrana w ludowy strój, razem z mężem oprowadzają mnie po Łowiczu, częstują obiadem, zajmują się mną przez cały dzień, a potem żegnając,  dodają z żalem – Jeszcze nie pokazaliśmy tobie wszystkiego.

No i znowu „oczy mi się pocą”.

Wprawdzie dwa razy mnie okradli i wtedy łzy były, ale wściekłości, lecz mimo wszystko zawsze jest więcej tych, spowodowanych rozczuleniem. Mówię o tym Polakom w Polsce, ile rzeczy mi się podoba, opowiadam, że gdzie indziej politycy są tacy sami albo gorsi, też trzeba czekać w kolejkach do lekarza, jest biurokracja  … etc.  No i spotykam się z zarzutem, że mam na nosie różowe okulary.img_3222 img_3223

A tymczasem pamiętam dobrze szare, brudne domy, krzywe chodniki, pustki w sklepach. Chodzę po zaczarowanych uliczkach Warszawy, Krakowa, Kazimierza, odwiedzam galerie, z upodobaniem przyglądam się pięknie ubranym rodakom, ślicznej, długonogiej młodzieży, uśmiecham się do nich i oni mi odpowiadają uśmiechem. Rozmawiam z przekupkami, z pasażerami w pociągu, ze sprzedawczyniami w sklepach. W teatrze na widowni pełno ludzi, eleganckich, kulturalnych.

Boże, co to za kraj! Jestem ciekawa, ilu Polaków mieszkających w Polsce myśli podobnie. Czy trzeba stracić, aby docenić? Może stanie się tak, że kiedyś emigranci powrócą i tym „różowym” spojrzeniem na Polskę zarażą nim tych, którzy nigdy nie wyjechali.

Na pewno moja pisanina nie jest obiektywna. Wiem, że jest w Polsce dużo ludzi, którzy klepią biedę, są bez pracy, albo są chorzy i nie mają pieniędzy na leczenie. Tych ludzi przepraszam za moje entuzjastyczne nostalgie ojczyźniane.

Autor: Beata Gołembiowska Nawrocka
Fot: Beata Gołembiowska Nawrocka
Grafika: Zbigniew Wasilewski

Cud demograficzny

552px-Escudo_de_Merida_Yucatan.svg

„Jedną z najbardziej charakterystycznych cech społeczeństwa meksykańskiego od lat 40 – tych XX wieku jest gwałtowny przyrost naturalny. Nawet pomimo jego spowolnienia w latach 80-tych liczba ludności rośnie o 50% szybciej niż wynosi średnia światowa.” O czymś takim Polska, ze swoim ujemnym przyrostem naturalnym może tylko pomarzyć. Jak to poprawić?

Chodzę po uliczkach Meridy i wszędzie widzę zakochane pary. Wyglądają ślicznie, trzymając się za ręce, patrząc sobie w oczy i czasami delikatnie się całując. Romantycznej atmosferze niewątpliwie sprzyja ciepły klimat, duża ilość placów, na których są rozstawione specjalne ławki, skierowane naprzeciwko siebie, tak, że zakochani mogą patrzeć sobie w oczy. Przechodni sprzedawcy kwiatów podchodzą do nich, oferując im pojedyncze róże. Po miłosnym gruchaniu, czasami trwającym kilka godzin,  zakochani wstają z ławek, nadal trzymając się za ręce, a szczęśliwa dziewczyna czy kobieta z uśmiechem Giocondy wącha czerwony kwiat. Przechodnie obdarzają  ich pobłażliwym lub rozmarzonym spojrzeniem i tak w atmosferze ogólnej aprobaty kwitnie miłość i to, co za nią idzie w parze – pojawianie się nowych obywateli.

img_4097-copy1img_4103-copy1

img_4112-copy1

Przypominają mi się młode lata, kiedy jako studentka tak samo trzymałam za rękę mojego chłopaka, ale z pocałunkami musieliśmy się kryć, aby nie usłyszeć od poznańskich dewotek  słynne  – „Jezusie Mario, wstydu nie macie.” Pewnie to się teraz zmieniło, ale co  z tego, gdy liczba Polaków maleje. Nie ma nic piękniejszego niż widok zakochanych młodych ludzi. Otacza ich aura marzeń, które może właśnie w ich przypadku się ziszczą? Patrzę na nich, młodych i starych, pięknych mimo jakże często korpulentnych postaci (najgrubszy naród świata), uśmiechających się do mnie, kiedy rzucam w ich stronę lekko zazdrosne spojrzenia. Obserwuję spacerujące rodziny, z dużą ilością dzieci, wszyscy odświętnie ubrani, z ojcem taszczącym najmłodszą z pociech. Nikt ich się nie pyta, czy mają warunki na tak liczne potomstwo, czy mogą dzieciom zapewnić dobrobyt. Nikt im nie zabiera praw rodzicielskich z powodu ubóstwa. Najważniejszą rzeczą jest rodzina i w Meksyku to widać na każdym kroku.

img_4102-copy1

- Kiedy ci ludzie pracują? – zastanawiam się, gdy codziennie, o każdej porze widzę przechadzających się rodzinnymi grupami.  Tymczasem ich słynne „mañana” nie przeszkadza, że ekonomia ich kraju rośnie i są prognozy, że niedługo będzie w czołówce światowej. A więc ani mañana, ani życie rodzinne, ani liczne potomstwo czy czas na miłość i patrzenie sobie w oczy, nie kłócą się z tzw. postępem i rozwojem.

img_4099-copy1img_4119-copy1

My, Polacy, chcemy się mnożyć? Zamiast pracować po godzinach na nowe komputery dla dziatwy, chwyćmy się za ręce, idźmy na place, do parków czy malutkich kafejek, całujmy się, a potem w domu wytłumaczmy dzieciom, że najważniejsza jest miłość. I wypuśćmy razem z nimi latawce – tak jak w filmie Mary Poppins, bo żadne nowe gadżety nie zastąpią czasu spędzonego razem. Nauczmy się, że dzieci najbardziej potrzebują nas, a nie nowych, drogich zabawek. Dzięki temu może zdecydujemy się na jeszcze jednego potomka, mając czas na miłosne igraszki, powłóczyste spojrzenia i kto wie, czy nie przekonamy burmistrza swojego miasteczka, aby zainstalował specjalne ławki „a la Meksyk”, ustawionych naprzeciwko siebie, tak aby móc spoglądać sobie w oczy. A księżom trzeba polecić, aby z ambony głosili aprobatę dla publicznie gruchających par, jednocześnie  przestrzegając dewotów przed wtrącaniem się w tę nową modę. Ogólnie miłosna atmosfera wręcz stanie się patriotycznie „trendy” i polski naród urośnie w siłę i nie zaginie. Amen.

Autor: Beata Gołembiowska Nawrocka

Co ma piernik do krokieta, czyli Christmas polsko-kanadyjski

christmas_crown

Mój Christmas nie rozpoczyna się, wbrew pozorom, paradą świętomikołajową w połowie listopada, nie zaczyna się również pierwszym reniferkiem na dachu w połowie października. Na pewno też nie zacznie go pierwsza reklama produktu okołochristmasowego w połowie września.

Mój sezon christmasowy rozpoczyna się w dniu, kiedy przybywszy z pracy do domu zastaję na progu, zawiniętą w biały papier i pancernie oklejoną srebrną taśmą izolacyjną, paczkę. Zaadresowana koślawym pismem teścia paczka jest zwiastunem, że można brać się za sprzątanie szafek, wywlekanie z piwnicy zdezelowanych światełek i zakurzonych girland. Paczka zostaje komisyjnie rozpakowana, zinwetaryzowana, a jej zawartość z namaszczeniem przełożona do zamrażarki z groźbą autorstwa mojego męża: – Ani mi się waż!
Paczka zawiera zazwyczaj cztery pozycje – dwie płaskie, okrągłe blaszanki z ciasteczkami maślanymi (każda osobno oklejona pancernym duct tape’m) i dwie nieokreślonego kształtu bryły owinięte w folię aluminiową i worek plastikowy, zabezpieczony dodatkowo rzeczoną taśmą. Ciastka maślane mojej teściowej mają tę cudowną właściwość, że mimo taśmy izolacyjnej i komisyjnie zaplombowanego worka, w 90% znikają z puszki przed 24 grudnia jak sen jakiś złoty. Dwie pancerne bryły okazują się kryć pod warstwami aluminium słynny kanadyjski świąteczny Fruit Cake. Przez wiele lat dawałam się zwieść brunatnej powierzchowności, ale do czasu…

dried-fruit

Fruit cake to coś jak piernik, z wielką ilością orzechów, rodzynek, kandyzowanych owoców i nasączony whisky – jest jedną z tych rzeczy (jak nasze flaki), które albo pokocha się bezgraniczną miłością, albo zaczyna się opowiadać głupie kawały o ludziach lubujących się w tym specyjale. Istnieją setki przepisów przekazywanych w rodzinach z matki na córkę i pilnie strzeżonych – mistrzynią fruit cake’a była Lucy Maud Montgomery. Chodzą również po Kanadzie setki kawałów o tym cieście. Ci, którzy za nim, delikatnie mówiąc, nie przepadają, proponują wykorzystać je jako podpórki do książek, przyciski do papieru, materiał budowlany albo podkłady kolejowe.
Całe szczęście, fruit cake mojej teściowej należy do tej samej kategorii, co jej maślane ciastka. Z tym, że trochę trudniej niepostrzeżenie rozwinąć go z taśmy izolacyjnej, plastiku, aluminium, odkroić sobie kawałek z zamrożonej bryły, zawinąć w aluminium, plastik i taśmę tak, żeby mój podejrzliwy mąż nie domyślił się, że już połowę ubyło. Przez lata wypracowałam sobie metodę odpierania zarzutów z kamienną twarzą,
– Zeżarłaś?!
– Zgłupiałeś?! Jakim cudem odwinęłabym to z tego pancernego opakowania?
– Hmm, wydawało mi się, że ten fruit cake był dwa razy większy…
– Hmm…
– Może ja to lepiej owinę, bo do Wigilii nic nie zostanie!

129430

Wigilia.
Jak każdemu Polonusowi wiadomo, nie ma nawet dyskusji nad wyższością polskiej Wigilii nad jakąkolwiek inną. A już na pewno nie kanadyjską. Na najmniejszą sugestię, że Kanadyjczycy też mogą mieć jakieś zwyczaje wigilijne, typowy Potomek-Narodu-Świętującego-Narodziny-Dzieciątka-w-Jedynie-Właściwy-Sposób wykonuje gest, który polega na wzniesieniu w górę oczu, przy jednoczesnym wciągnięciu do środka warg, wydęciu policzków, po czym głośnym wpuszczeniu powietrza w celu wykonania dźwięku brzmiącego coś jak p—haaaaaaa! I wszystko jasne.
W związku z tym, choćby rodzina była internacjonalna, nie ma miejsca na stole z karpiem na jakieś tam pogańskie placki mięsne. Czy ja powiedziałam MIĘSNE?!! Jezus, Maria! Mięso na wigilijnym stole?! Pomiędzy barszczykiem z buraczków, po które specjalnie jechaliśmy do POLSKIEGO sklepu w centrum Toronto, a uszkami z grzybami przemycanymi nielegalnie z Polski?! Równie dobrze można by było położyć granat zamiast sianka pod obrus!
Co bardziej politycznie poprawni próbowali to to popróbować. Próbowałam i ja, ale chrzęściło mi to mięcho w zębach, jakbym daszek od szopki żuła. Mniej poprawni politycznie po prostu stwierdzili, że toż by się Ojciec Święty w grobie przewrócił i zakończyli definitywnie temat mięska na urodzinach Jezuska!

No więc, jak wspomniałam, nie opłaca się pisać o kanadyjskim marnym placku nieczystym, który przytłoczony polskim jadłem prawowitym przywiędnie sobie gdzieś na końcu stołu… i dobrze.

Odarta z rodzinnej tradycji moja pogańska druga połowa dochodzi do wniosku, że w pierwszy dzień świąt nie opłaca się robić indyka bandzie pomyleńców, delektujących się śledziem z cebulą. Na ptaka więc co roku idziemy do ciotki Ann – wiekowej krewnej mojego męża. Indyk ciotki Ann to jeden z dwóch indyków, które wrosły mocno wszystkim czterema łapami w proces mego wielostopniowego skanadyzowania. Jeden, to indor mojego męża – majestatyczne, soczyste ptaszysko z chrupiącą skórką w Święto Dziękczynienia, drugi – to wysuszona na wiór ptaszyna ciotki Ann. A jednak Christmas bez tego, dwukrotnie uśmierconego nieszczęśnika ciotki, byłby jak święta bez śniegu albo bez choinki. A obiad u ciotki to nie tylko obiad, ale cały dzień wypełniony słodkim lenistwem, żadnego tam wykrochmalonego krawaciarstwa, wciskania dziecka w gajerek, a siebie w drapiącą bluzkę z koronki. Żadnego: – Nie ruszaj, to dla gości!
Just relax, take it easy and be merry.

1bd0af3c

Przy wejściu do niewielkiego mieszkania w Centrum Seniora można wpaść w panikę, każda półeczka, każda etażerka, gablotka zastawione są christmasowymi cudeńkami, co przy makabrycznej ilości ciotczynych fajansowych figurek, które rezydują tu przez okrągły rok, sprawia, że można poczuć się jak przysłowiowy słoń w przysłowiowym składzie. Chwała Bogu, ciotka ma do tych dekoracji stosunek swobodny: – A kopnij to pod kanapę, niech się nie poniewiera pod nogami. Dziecko oczywiście masakruje figurynki, migające mikołajki i wodne kule z pozytywkami.
Wuj Arthur (bo jest tu i wujek) wstawia do piekarnika indyka, który jednakże przejdzie do historii jako indyk ciotki Ann, bo ciotka, choć słabowita i prawie nie wstająca z fotela, zarządza niepodzielnie tak indykiem, jak i Arthurem.turkey-dinnerMamy przed sobą przynajmniej trzy godziny słodkiego lenistwa. Indyk dochodzi w piekarniku, a my dochodzimy do siebie po wczorajszej polskiej Wigilii, po której wciąż krzyża nie czuję. No i najważniejsze – przed nami otwieranie prezentów, których cały stosik leży pod choinką, równie przygiętą wiekiem, jak ciotka Ann. Tu znów mamy pełną namaszczenia ceremonię, bez której święta nie byłyby pełne. Co roku, od czternastu lat, zostaję obdarowana takim samym zestawem prezentów i co roku sprawia ciotce taką samą radość zaskoczenie na mojej twarzy. Otwieramy pudełko po pudełku – w pierwszym puchate kapciuszki, czasem różowe, czasem błękitne.chaussons_chauffant_noel– Cudne, ciociu!
– Ha ha ha! Widzisz, jak dobrze wiedziałam, że takie lubisz?!
W drugim różowy, perłowy płyn do kąpieli o intensywnym zapachu, w trzecim bawełniany golf z okolicznościowym hafcikiem. Mój stary co rok dostaje grubą, barchanową koszulę w kratę.

468485-1Rokrocznie trzy numery za małą, mierzy ją przed choinką, pokrzykując:
– Skąd wiedziałaś, że mi takiej właśnie koszuli potrzeba?!
– A-ha! Widzisz jak trafiłam?! Przynajmniej ci w pracy zimno nie będzie! (mój stary pracuje w dobrze ogrzewanym biurowcu).
Takie koszule zawsze dostawali pod choinkę, pracujący przy wyrębie lasu w Cape Breton, bracia i ojciec ciotki Ann.
Nasz sześcioletni chłopak dostaje kupę zabawek dla trzylatka, którymi zresztą cieszy się jak trzylatek, i grubą flanelową piżamę dla 10-latka. Właściwie to całkiem niezły system z tymi piżamami – mały właśnie dorósł do tej sprzed 4 lat i gdyby ciotce przyszło pożegnać się z tym światem to mamy jeszcze zapas na 3 kolejne lata.
Ann rokrocznie piszczy z radości otwierając pudełko z kasetami z celtycką muzyką, a wujek Art klepie się po kolanie, pokrzykując: – A po coście tyle pieniędzy wydawali? – odwijając z papieru…B00B30SIIW_oldspice_201305091_4627_lgbutelkę wody kolońskiej Old Spice i parę rękawiczek albo scyzoryk (co, do cholery, można kupić osiemdziesięcioletniemu wujkowi?!) Po wyjściu znajdziemy te rękawice w naszej torbie z gościńcami – “bo Art w tym roku dostał 6 par rękawic”.

Po prezentacji prezentów każdy zapada w swój upatrzony fotel, dziecko kontynuuje masakrę fajansu. Ciotka drzemie w fotelu, ja w drugim. Indyk powinien być już gotów, Arthur skrada się do kuchni…
– Arthur!! Zostaw tego ptaka, pewnie jest jeszcze na wpół surowy!
W ciotce płynie irlandzka krew – i nie darmo opowiadają kawały o kuchni irlandzkiej, sądząc po ciotczynym gotowaniu.
Średnio co piętnaście minut procedura będzie się powtarzać: ciotka przysypia, Arthur na paluszkach otwiera piekarnik…
– Arthur, ten ptak jest tak surowy, że jakby mógł, to by odfrunął!
– Ależ honey
– Arthur Norbert Henry! Nie ucz Ann Alice McAlister jak piec indyka!
Wujek uprzejmie nie przypomina, że od jakichś trzydziestu lat gotuje on. Podobne dialogi odbywają się przy gotowanej rzepie, marchewce, zielonej fasolce, które po półtorej godziny gulgotania we wrzątku wyglądają jak jedno i to samo warzywo. Po kolejnej potyczce słownej indyk zostaje uratowany przez mojego męża, który już zdzierżyć nie może. Białe mięso skrzypi po zębach jak styropian o szybę, a mój stary wychwala pod niebiosa:
– Wiesz, tyle lat gotuję, ale nigdy nie udało mi się zrobić takiego indyka jak twój!
Ciotka staruszka promienieje, szturcha Arthura pod żebro:
– I TY mnie mówisz, jak piec indyka?! MNIE?!Lazy SantaPo obiedzie pozostaje wrócić nam na swoje stare pozycje w stanie absolutnej błogości, włączyć telewizor na kanał 32, który nastawiony jest na kamerę security w hallu wejściowym budynku i obserwować wchodzących i wychodzących gości, głośno komentując ich stroje, fryzury i nabyte przez ostatni rok kilogramy.

Merry Christmas!

Autor: Ewa Henry

Grafika:internet

Beata Gołembiowska Nawrocka, spotkanie autorskie

beata-golembiowska

Beata Gołembiowska Nawrocka urodziła się w Poznaniu, w 1957 roku. W 1961 roku rodzice Beaty, pracownicy naukowi Akademi Rolniczej postanowili się przenieść do Puław, gdyż w Poznaniu nie mieli szans na zdobycie mieszkania. W Puławach znaleźli zatrudnienie w Instytucie Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa, mającego siedzibę w pałacu książąt Czartoryskich. Zamieszkali w jego prawym skrzydle, w bardzo obszernym mieszkaniu służbowym. W tak pięknej scenerii jakim był pałac i jego otoczenie Beata spędziła dzieciństwo i lata licealne. W latach 1976 – 1981 studiowała biologię środowiskową na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W tym okresie zaczęła również działać w Ruchu Młodej Polski, a potem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Po ukończeniu studiów w stopniu magistra, ze specjalizacją w ornitologii, wraz z mężem Przemysławem Nawrockim, również biologiem osiedliła się w Radomiu, obejmując posadę w Muzeum Okręgowym w Dziale Przyrody. Do czasu Stanu Wojennego działała w Solidarności Radomskiej prowadząc bibliotekę związkową i wszechnicę, a po jego wybuchu włączyła się w ruch podziemny, roznosząc ulotki oraz paczki dla internowanych i więzionych. W 1984 i 1985 przyszły na świat jej dwie córki, Iwa i Tina. Razem z nimi i z mężem wyemigrowała w 1989 roku do Kanady.

W Montrealu, przez pierwsze dwa lata pracowała jako pomoc domowa. Po uzyskaniu stałego pobytu założyła wraz z mężem przedszkole edukacyjne o profilu biologicznym. Dwa lata później, w Dawson College zaczęła 3 – letnie studia fotografii i po ich ukończeniu pracowała przez kilka lat jako fotograf mody, wystawiając równocześnie swoje prace na wystawach indywidualnych i zbiorowych. Wiele z nich zostało zakupionych przez; Galerię Muzeum Sztuk Pięknych, City of Verdun, Lotto Quebec, Regards du Québec, Groupe SM oraz prywatnych kolekcjonerów. W ramach konkursu zorganizowanego przez Regards du Québec trzy fotografie Beaty zostały włączone do albumu “La famille”. Już w okresie studiów fotograficznych Beata zaczęła pisać artykuły do czasopism polskich i kanadyjskich o tematyce przyrodniczej i fotografii.

W latach 2002 – 2006 Beata Gołembiowska Nawrocka pracowała jako malarka dekoracyjna i dekoratorka dla programu telewizyjnego Debbie Travis. Od 2006 roku aż do chwili obecnej pracuje dla Fundacji Liliany Komorowskiej dla Sztuki oraz QueenArt Films, gdzie zadebiutowała jako reżyser filmem “Raj utracony, raj odzyskany” ( TV Polonia 2012), opowiadającym o ziemiaństwie i arystokracji w Rawdon. Tuż po realizacji filmu zaczęła zbierać materiały do książki – albumu o polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. W grudniu 2011 roku album pt. “W jednej walizce” został wydany w Polsce przez wydawnictwo Poligraf. W tym samym czasie została również wydana jej powieść “Żółta sukienka” przez wydawnictwo Novaeres. Następna powieść, “Malowanki na szkle” jest w trakcie procesu wydawniczego.

Źródło: http://www.beatagolembiowska.studiobim.ca/o_mnie.htm

w-jednej-walizce-polska-arystokracja-na-emigracji-w-kanadzie-cd-o19109„O meandrach swojego życia, arystokracji, i Polsce z perspektywy życia w Kanadzie opowiada Beata Gołembiowska w rozmowie z Łukaszem Musielakiem”.

Łukasz Musielak: Zanim wydała Pani pierwszą książkę, w szufladzie zgromadziło się już trochę opowiadań, także scenariusze. Kiedy właściwie rozpoczęła się Pani przygoda z pisaniem i co zadecydowało o wyjściu z prozą na zewnątrz?

Beata Gołembiowska: Już w szkole podstawowej uwielbiałam tworzyć długie wypracowania, wzbudzając tym podziw u swoich rówieśników i u nauczycielki, przyzwyczajonej do krótkich prac uczniów. W szkole średniej miałam szczęście do wspaniałych nauczycieli z polskiego, w odróżnieniu od tych z przedmiotów ścisłych. Nadal byłam chwalona za łatwość przelewania słów na papier, a jednak nie wybrałam polonistyki jako kierunku studiów. Na emigracji pisanie i fotografia stały się dla mnie odskocznią od rzeczywistości, która często przygniatała mnie swoim ciężarem. Zaczęłam tworzyć opowiadania, przybierające formę pamiętnika. Nie myślałam wtedy o ich opublikowaniu, wydawały mi się zbyt osobiste. Jedno z nich przesłałam swojemu przyjacielowi z lat szkolnych, który skończył w Nowym Jorku reżyserię. Jego opinia była wręcz entuzjastyczna i zachęcił mnie do napisania scenariusza. Niestety, po nieudanych próbach zainteresowania nim ludzi ze świata filmu odłożyłam go „do szuflady”. Może kiedyś ujrzy światło dzienne? Praca nad scenariuszem wciągnęła mnie tak dalece w pisanie, że pokusiłam się o stworzenie powieści poruszającej ten sam temat. W tym samym czasie zaczęłam pracować nad “W jednej walizce”, książce -albumie o polskich arystokratach na emigracji w Kanadzie. Pisanie „Żółtej sukienki” zajęło mi dwa lata, praca nad albumem cztery. Poświęcałam tym dwóm projektom każdą wolną chwilę, których nie mam zbyt wiele, pracując zawodowo, często powyżej przepisowych ośmiu godzin. W grudniu 2011 obie książki zostały wydane, a ja byłam w połowie pisania drugiej swojej powieści – “Malowanki na szkle”. Powinna ukazać sie pod koniec tego roku, albo na początku 2013. I oczywiście jestem w trakcie pracy nad następną. Pisanie stało sie dla mnie nieodzowną częścią życia.

ŁM: Wcześniej publikowała Pani teksty o malarstwie, fotografii, przyrodzie. Gdzie można zapoznać się z tymi tekstami?

BG: W latach dziewięćdziesiątych powstał miesięcznik „Zwierzaki”, wydawany przez Prószyńskich. Do współpracy z nim namówił mnie znajomy fotografik, Artur Tabor, który w zeszłym roku zginął tragicznie w Mongolii. Niestety czasopismo już nie istnieje, a artykuły, które napisałam i zilustrowałam swoimi fotografiami chcę zamieścić na stronie internetowej, jak również te o malarstwie i fotografii. O fotografii pisałam do „Photo Life”, kanadyjskiego czasopisma, a o malarstwie – a właściwie o jednej malarce, czyli mojej córce, do „Konia Polskiego” i „Horse Magazine”. Tina jako dwunastoletnia zaczęła jeździć konno i dosyć drogie lekcje opłacała funduszami pochodzącymi ze sprzedaży obrazów. Nauczyła się malować, początkowo kopiując takich polskich mistrzów jak Józef Brandt, a z czasem odważyła się na własne kompozycje. Wygrała kilkakrotne stypendium do Kentucky, gdzie studiowała anatomię konia i malowała konie arabskie. Jej obrazy były wystawione na kilkunastu indywidualnych i zbiorowych wystawach.

ŁM: W Polsce ukończyła Pani biologię środowiskową. Czy w jakiejś formie kontynuowała Pani później to zainteresowanie?

BG: Po studiach, wraz z moim byłym mężem, Przemysławem Nawrockim, podjęłam pracę w Radomiu, w Muzeum Okręgowym w Dziale Przyrody. Oprócz organizowania wystaw prowadziliśmy badania ptaków na Wiśle. Po przyjeździe do Kanady stworzyliśmy przedszkole przyrodnicze i w tym samym czasie rozpoczęła się moja przygoda z fotografią, której głównym tematem stała się przyroda.

ŁM: W Montrealu ukończyła Pani studia fotograficzne…

BG: Jeszcze przed studiami, a potem w ich trakcie fotografowałam wiele impresji przyrodniczych – tak można nazwać moje zbliżenia roślin, kwiatów, kropli rosy, pajęczyn. Przez pewien czas tworzyłam w technice malowania farbami olejnymi na czarno-białych zdjęciach. Poświęciłam jej jeden z artykułów do „Photo Life”. Był to okres mojej intensywnej pracy artystycznej, uwiecznionej wystawami i publikacjami. Szykuję się do stworzenia strony internetowej o sobie jako fotografce, chociaż odeszłam już od tej dziedziny i coraz rzadziej sięgam po aparat, zamieniając go ostatnio na kamerę. Może kiedyś uda mi się wydać album ze swoimi pracami?

ŁM: „Żółta sukienka” – pierwsza książka – jest powieścią autobiograficzną. Opisuje w niej Pani trudną historię swojego życia, m.in. traumatyczne przeżycia z dzieciństwa, emigrację do Kanady, niespełnienie zawodowe, trudną miłość… Napisanie takiej książki wymagało dużej odwagi…

BG: Trudne przeżycia z dzieciństwa, z pozoru zapomniane, potrafią nagle dać o sobie znać ze wzmożoną siłą. Moje odezwały się z chwilą przyjścia na świat córek. Zaczęłam się o nie bać i był to jeden z kilku powodów emigracji, chociaż od zagrożenia gwałtem nie można uciec do innego kraju, zdarza się to wszędzie. Początki emigracji były rzeczywiście ciężkie. Przez dwa lata, czekając na pobyt stały zarabialiśmy – ja opiekując się dziećmi i sprzątaniem, a mój mąż pracując na budowie. W międzyczasie zaczęłam fotografować, a Przemek kontynuował swój doktorat, czyli ten okres nie był pozbawiony swoich plusów. Ponadto prawie wszyscy emigranci zaczynają podobnie i nie dlatego określiłam ten okres jako ciężki. Tuż po przyjeździe zaczęliśmy przeżywać wielkie rozterki związane z naszą decyzją, gdyż jeden z powodów emigracji, reżim komunistyczny, runął tuż po przybyciu do Kanady. Przyjechaliśmy w październiku 1989 roku, a miesiąc później zburzono Mur Berliński. Ponadto mój mąż był przeciwny emigracji i doświadczał szczególnie dotkliwie zmianę statusu socjalnego. Pochłonięta dziećmi i swoją nową pasją do fotografii początkowo tak tego nie odczułam, lecz z czasem frustracja narastała. Pisanie „Żółtej sukienki” było istną drogą przez mękę. Podobnie czują się osoby po sesjach u psychologa.

ŁM: Dlaczego zdecydowała się pani podzielić z innymi swoją historią?

BG: W Polsce od niedawna zaczyna poruszać się temat gwałtu dzieci. Kara za tę zbrodnię jest nadal zbyt mała, zbyt często kończy się jedynie na zawieszeniu. Przez wiele lat nikomu nie wspomniałam o swoich przeżyciach, wręcz wstydziłam się, że „to” mnie spotkało. Nie potrafiłam powiedzieć o tym rodzicom. Ile jest takich dzieci? Jak często boją się do tego przyznać? Ilu bezkarnych pedofilów cieszy się ogólnym szacunkiem z powodu milczenia ich ofiar? Ludzie często nie zdają sobie sprawy, jakie spustoszenia może uczynić gwałt. Mam nadzieję, że moja powieść wyostrzy czujność rodziców, którzy tak często zaganiani w pogoni za dobrami materialnymi znajdą jednak czas, aby wyrobić sobie zaufanie u dziecka. Przecież to dzieci są naszą największą wartością i powinny móc zawsze znaleźć oparcie u najbliższych.

ŁM: Za tę książkę zebrała Pani świetne opinie. Głęboka, prawdziwa do bólu, przejmująca, pozostająca w sercu i umyśle na długo po odstawieniu na półkę… Jest Pani zadowolona z rezonansu wśród czytelników?

BG: Przyznaję, że czytam opinie czytelników z wielkim wzruszeniem. Mam nadzieję, że ich krąg będzie coraz szerszy.

ŁM: Czego symbolem jest żółta sukienka?

BG: Ciosu zadanego niewinności? Kolor żółty kojarzy się tak radośnie, słonecznie. Czyż dziewczynka ubrana w żółtą sukienkę nie jest najpiękniejszym, najbardziej niewinnym stworzeniem? A jednak i kolor żółty i sukienka mogą przybrać tak inne znaczenie.

ŁM: Ma Pani dwie zdolne, świetnie wykształcone córki, które zaczynają odnosić swoje pierwsze poważne sukcesy zawodowe. Włożyła Pani w ich wychowanie dużo zaangażowania…

BG: Moje córy są „moim błogosławieństwem”. Każdy z okresów ich życia, nawet ten nastoletni był dla mnie odkryciem. Dzieci były zawsze dla mnie najważniejsze i nigdy jakakolwiek moja pasja nie zepchnęła je na drugi plan. Odwzajemniły mi się miłością, przyjaźnią, pomocą w trudnych chwilach i to mnie najbardziej cieszy, chociaż jestem też dumna z ich sukcesów zawodowych. Mam poczucie, że zrobiliśmy „dobrą robotę” wychowując je na szlachetnych ludzi. Muszę tu wspomnieć Przemka, mojego eks męża, który był najwspanialszym ojcem. Oboje poświęcaliśmy dzieciom ogrom naszego czasu i to teraz owocuje. Obie dziewczyny, a właściwie już kobiety, nie mają do nas pretensji o ciuchy z Armii Zbawienia i o notoryczny brak pieniędzy. Zarabiały same na swoje marzenia jak podróże czy sporty, od najmłodszych lat uczestniczyły w życiu rodziny wykonując obowiązki, nie buntując się, że inne dzieci z bogatszych rodzin mają „lepsze życie”. Po latach wspominają swoje dzieciństwo jak niemalże bajkę.

Iwa, starsza, robi doktorat z historii na Princeton. Na tym słynnym uniwersytecie zdobyła pięcioletnie stypendium dzięki publikacji „Trójkąt – Solidarność, polski rząd i Kościół”. Moje godzinne czytanie „Trylogii”, „Pana Tadeusza” i „Nad Niemnem” zaowocowało, gdyż znajomość polskiego niezmiernie jej się przydała w zbieraninach materiałów do publikacji. Iwa, w temacie pracy doktorskiej – „ Porównanie podejścia Watykanu do Kościoła Europy Wschodniej i do Kościoła Ameryki Południowej” również częściowo porusza zagadnienia związane z Polską. Kilkakrotnie przyjechała do ojczyzny przesiadując w archiwach, podobnie jak w Brazylii i Nikaragui. W badaniach bardzo pomocna jest znajomość języków; oprócz polskiego Iwa włada biegle angielskim, francuskim, hiszpańskim i portugalskim. Zapamiętałam szczególnie jeden epizod z jej pierwszego wyjazdu do Polski w celu zebrania materiałów w warszawskim archiwum. Początkowo Iwa była przyjęta niezbyt miło przez personel i dopiero po kilku dniach zdobyła jego zaufanie. Z czasem przekształciło się ono w przyjaźń, do tego stopnia, że ostatniego dnia jej pobytu, przy pożegnaniu, strażnik archiwum podszedł do mojej córki, uściskał ją i niemalże ze łzami w oczach wyznał – „Ja to kurwa będę za panią tęsknił”. Młodsza, Tina, bardzo dobrze zapowiadająca się malarka, jest obecnie spełnionym animatorem, pracującym dla dużej firmy produkującej edukacyjne gry komputerowe. Dodatkowo zajmuje się własnymi projektami, z których ostatnim jest gra o amerykańskich lotnikach zrzucających na małych spadochronach cukierki dla dzieci w okupowanym Berlinie.

ŁM: Zapewne cieszy się Pani z decyzji o wyjeździe z Kraju. W Polsce o wiele trudniej zapewnić najbliższym możliwość rozwoju i realną szansę na życiowy sukces…

BG: Często zadaję sobie pytanie, „co by było, gdybym została w kraju?” i nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Znam wielu młodych ludzi, którzy w Polsce odnieśli sukcesy, chociaż zdaję sobie sprawę, że w Kanadzie jest o wiele łatwiej pod wieloma względami. Jestem ciągle rozdarta między Polską, a Kanadą i najidealniejszym rozwiązaniem byłoby życie w dwóch krajach. Moje córki uwielbiają pobyty w Polsce, którą odwiedzają co roku. Oczywiście są to wakacyjne wypady, kiedy widzi się same zalety ojczyzny.

ŁM: Co sądzi Pani o Polsce? Z perspektywy życia w Kanadzie to musi być kraj trudny do życia.

BG: „Kanada pachnąca żywicą” – na takim sloganie zostaliśmy wychowani dzięki książkom Fidlera. W wielu aspektach spełniła moje oczekiwania, nawet żywica pachnie, gdyż od kilku lat jestem (wraz z Mariuszem, moim partnerem życiowym) właścicielką małego domku w lesie. Współczesną Polskę znam z codziennie oglądanych wiadomości na TV Polonia, z artykułów i z wizyt, niestety niezbyt częstych. Obserwuję życie ludzi w Polsce i w Kanadzie. Polacy są bardzo ambitni, starają się „dogonić stracone lata” często wieloma wyrzeczeniami i ciężką pracą. Są bardzo zaangażowani w politykę, krytykują rząd, winiąc go za wszelkie niedociągnięcia. Zapominają, że i inne kraje mają swoje problemy, a ich politycy są często o wiele bardziej groteskowi w swoich zachowaniach i poczynaniach. Podczas pobytów w ojczyźnie widzę świetnie ubranych ludzi (Kanadyjczycy ze swoimi odwiecznymi dżinsami i podkoszulkami mogą się schować), coraz więcej pięknych domów, odnowione miasta, no i te cudowne zabytki, a nie jakieś dziewiętnastowieczne neogotyki. Różnorodne sklepiki, kawiarnie, restauracje to jest to, co rzuca mi się w oczy, szczególnie, gdy przypomnę sobie ojczyznę za czasów komuny. Dokonaliśmy pod tym względem ogromnej przemiany. Oczywiście nie choruję w tym kraju i nie jestem świeżo upieczoną studentką bez widoków na pracę. Nie stoję w korkach na drogach, na których tak łatwo stracić życie. W wielu aspektach Kanada jest łatwiejszym krajem do życia. Tyko nie ma w niej Sukiennic, kościółka w Jaszczurówce, bocianów na łące no i polskiej mowy, czasami może wulgarnej, ale w przeważającej mierze swojskiej, pięknej. Zdaję sobie sprawę, że są to nieobiektywne wynurzenia emigrantki, ale czy w tej kwestii można być obiektywnym?

ŁM: Pierwszą Pani książką były wydane w formie albumu dzieje polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. Skąd ten temat?

BG: Sześć lat temu, w ramach pracy dla QueenArt Films wyreżyserowałam film dokumentalny ”Raj utracony, raj odzyskany” o polskiej szlachcie w Rawdon, małym miasteczku leżącym koło Montrealu. Film został zakupiony przez TV Polonia. Jeszcze przed jego realizacją nosiłam się z zamiarem napisania książki o polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. Temat arystokracji i ziemiaństwa nie był mi obcy. Moja babcia, Jadwiga z Maring’ów Gołembiowska opowiadała mi o życiu w majątku Straszków, w którym mieścił się ponad stuletni dwór. Jej bracia, Witold i Tadeusz Maring’owie byli znanymi przedwojennymi ziemianami, a po wojnie, w procesie „rozprawiania się z obszarnikami” Witold otrzymał karę śmierci, zamienioną na dożywocie. Wyszedł w 1956 roku. O latach okupacji spędzonych w zamku hrabiów Tarnowskich w Dzikowie opowiedziała mi moja matka (Janina z Krynickich Gołembiowska). Wysiedlona wraz z rodziną z poznańskiego znalazła bezpieczne schronienie dzięki gościnności Róży hrabiny Tarnowskiej.

Nie tylko wspomnienia bliskich, ale również atmosfera miejsca, w którym spędziłam dzieciństwo, wpłynęły na decyzję opisania przynajmniej cząstki polskiego „przeminęło z wiatrem”. Moi rodzice, pracownicy Instytutu Uprawy i Gleboznawstwa otrzymali mieszkanie służbowe w pałacu książąt Czartoryskich w Puławach. Terenem moich zabaw był rozległy, przypałacowy park, którego budynki, pomniki i rzeźby przypominały dawną świetność arystokratycznego rodu.

Nurtował mnie temat całkowitej utraty wielkich majątków. Jak zachowują się ludzie, którym wszystko się odbiera – mienie, rodzinne, wielopokoleniowe domy, dobre nazwisko i skazuje się na wykpiwaną przez władzę egzystencję w kraju, albo na emigrację, gdzie trzeba wszystko zacząć od zera? Któż z nas nie czytał powieści Margaret Mitchell? Dla mnie losy arystokracji po wojnie stały się polskim „Przeminęło z wiatrem”. Przeprowadzając wywiady z osiemnastoma arystokratami z takich rodzin jak: Czartoryscy, Czetwertyńscy, Komorowscy, Platerowie, Popielowie, Potoccy, Sapiehowie, Siemieńscy, Tarnowscy, Tyszkiewicze i Zamoyscy, spodziewałam się usłyszeć narzekania i nostalgiczne wspomnienia. Tymczasem spotkałam dzielnych, pełnych humoru i pogody ducha Polaków, dla których życie przedwojenne było jednym z epizodów, ważnym, ale nie na tyle istotnym, żeby z powodu jego utraty rozpaczać.

ŁM: Komunizm zrównał arystokrację z resztą społeczeństwa. Może dobrze się stało…

BG: Na pewno źle się stało, że zabrano im wszystko, zresztą nie tylko im. Podobny los spotkał małych i dużych przedsiębiorców, zamożnych chłopów. Jestem za wysokim opodatkowaniem ludzi majętnych, ale nie za bezprawnym pozbawianiem własności. W wyniku poczynań komunistów dobrze prosperujące majątki rolne przestały istnieć, czego efektem był brak żywności i drożyzna. Gdyby jeszcze wykorzystano mądrze przejęte dobra. Tymczasem 80% zniszczeń polskich zabytków – w tym były dwory i pałace, dokonano tuż po wojnie. Oczywiście nie gloryfikuje arystokracji i ziemian. Wśród nich byli i szubrawcy i głupcy no i oczywiście zdrajcy, ale to zdarzało się w każdej warstwie społecznej – wystarczy przeczytać „Chłopów” Reymonta. Wielkie bogactwa nikogo nie uszlachetniają. Odziedziczone, czy nabyte własną pracą powinny służyć nie tylko nam, ale i innym. I w takim duchu byli wychowywani bohaterowie książki „W jednej walizce”. Dzięki posiadanym niegdyś majątkom mogli dać ludziom zatrudnienie, otoczyć ich opieką, zbudować szpitale, kościoły, sierocińce, a w okresie zagrożenia ojczyzny ufundować oddziały wojskowe. Po wojnie wszystkich zamożnych wrzucili do jednego worka obdarzając ich mianem „wroga ludu”. Rzeczywiście społeczeństwo się wyrównało. Wszyscy stali się jednakowo biedni. Czy jest w tym „sprawiedliwość”? Została zbudowana na zbyt wielu krzywdach, zbyt wielu ludzi okupiło to krwią. A jeśli chodzi o zasługi arystokracji, to aktorka Beata Tyszkiewicz podsumowała je bardzo trafnym zdaniem, wpisanym na okładce „W jednej walizce”:

„Tak jak inne narody, powinniśmy być dumni ze swojej arystokracji, z której dziedzictwa materialnego i duchowego korzystamy po dzień dzisiejszy” – książkę tę gorąco polecam. Ten wpis był dla mnie wielką nagrodą za cztery lata mozolnej pracy.

ŁM: Co oznacza dzisiaj „być arystokratą”?

BG: Niestety, to określenie dużo straciło na znaczeniu. Niegdyś, szczególnie w Polsce, było bardziej związane z utytułowanym nazwiskiem, niż z majątkiem, gdyż wielu arystokratów traciło fortuny biorąc udział w powstaniach, czy poprzez wojny. Pozbawieni mienia nie tracili nazwiska, które nadal było rozpoznawane przez elity kraju, pozwalało na korzystne związki małżeńskie i zajęcie wysokich stanowisk. Dlatego ważne było niesplamienie dobrego imienia rodziny. Niekiedy, na zmazanie na nim skazy, pracowało kilka następnych pokoleń. Byłoby pięknie, gdyby obecnie ludzie postępowali podobnie, czując pokoleniową odpowiedzialność za swoje czyny. Może wtedy politycy mieli by bardziej na uwadze dobro obywateli. Niestety już się nie spotyka w Polsce takich gestów, jak zakupienie Morskiego Oka i podarowanie go Narodowi Polskiemu, jak to uczynił Władysław hrabia Zamoyski.

Mam nadzieję, że wartości związane z określeniem „arystokracja ducha” zyskają na znaczeniu i naszym dzieciom od najmłodszych lat będziemy wpajać, że nie tylko liczą się kariera i pieniądze, lecz prawdziwe szczęście leży w dzieleniu się z innymi swoim dorobkiem.

ŁM: Czy młodzi arystokraci jeszcze kultywują swoją „stanową” odrębność? A może urodzenie przestało mieć już dla nich znacznie i stało się po prostu rodzinną tradycją, do której wraca się od święta?

BG: Młodzi arystokraci zachowali pewne cechy swoich dziadków i rodziców. Jedną z nich jest poczucie więzi rodzinnej. I tu nie chodzi o przechwalanie się herbami, chociaż pewnie i to się zdarza, ale bardziej o świadomość posiadania tak wielu kuzynów, bliskich i dalekich. Byłam uczestniczką spotkań arystokracji, na które przychodziło kilkadziesiąt spokrewnionych ze sobą osób. Ci ludzie widzą się czasami po raz pierwszy, ale doskonale wiedzą, kto jest kogo babką, wujkiem czy ciotką, z jakiej rodziny, z jakiej linii i to niekiedy potrafią określić na kilka pokoleń wstecz. Od niedawna powstające związki rodzinne rodów arystokratycznych są często prowadzone przez ludzi młodych. Jak duża jest przyciągająca siła poczucia takiej więzi, świadczy przypadek Krzysztofa i Stefana książąt Czetwertyńskich, którzy urodzeni w Kanadzie przyjechali na pierwszy zjazd rodzinny do Polski i postanowili w niej zostać. Do tej pory mieszkają w Warszawie. Nasz Prezydent, jeszcze jako Marszałek Sejmu wybrał się na zjazd Rodziny Komorowskich, w czasie którego zwiedzano budowle wzniesione przez ród na Litwie. Dawniej arystokracja wchodziła w związki małżeńskie w obrębie swojego kręgu. Miało to znaczenie polityczne i majątkowe. Jest to nadal kultywowane, lecz już nie w takim wymiarze i jest pozbawione wydźwięku z okresu przedwojennego.

ŁM: O czym są „Malowanki na szkle” – kolejna Pani książka, która niebawem ukaże się na rynku?

BG: Jest to osadzona w czasach współczesnych powieść, której akcja toczy się w Poznaniu, w Zakopanem i Murzasichlu. Opowiada o losach ludzi z różnych grup społecznych i wiekowych. Samotni lub w związkach, przeżywający tragedie i chwile szczęścia, szukają zawiłymi drogami miłości, odnajdując ją lub świadomie odrzucając. Jedna z bohaterek, góralka z Murzasichla, tworzy obrazki na szkle. Nie są one takimi zwykłymi, prymitywnymi malunkami. Jest w nich ukryta tajemnica…. Więcej już nie napiszę, mam nadzieję, że niedługo czytelnik będzie mógł sam zapoznać się z losami postaci „Malowanek na szkle”.

ŁM: Gdzie jest większe zainteresowanie Pani książkami, w Polsce czy w Kanadzie?

BG: „W jednej walizce” sprzedaje się dobrze w obu krajach, natomiast „Żółta sukienka” powoli zaczyna być odkrywana w Kanadzie. Dużo osób namawia mnie na przetłumaczenie na język angielski obu książek i w najbliższym czasie postaram się tym zająć. Więcej informacji o mnie i moich książkach można znaleźć na stronie internetowej, która jeszcze nie jest całkowicie skończona: www.beatagolembiowska.studiobim.ca

978-83-7722-198-3

Zaproszenie na spotkanie autorskie z Beatą Gołembiowską Nawrocką w Polskiej księgarni Quo Vadis

W najbliższą sobotę, 7 grudnia, w godzinach od 10 rano do 4 –tej po południu  atrakcją polskiej księgarni Quo Vadis stanie się obecność pisarki, Beaty Gołembiowskiej Nawrockiej, która będzie podpisywać swoje ostanie książki:  książkę – album „W jednej walizce” i powieść „Żółta sukienka.”

O „W jednej walizce” rozpisywała się polska prasa, a ja, żeby zachęcić państwo do kupienia tego przepięknie wydanego albumu, przytoczę fragment z polskiego Newsweeka:    Pięknie wydana książka „W jednej walizce” jest jak stary rodzinny kufer pełen nieznanych zdjęć i pamiątek, które prowokują do wspomnień i anegdot, a tym samym otwierają przed nami świat wielopokoleniowej tradycji polskiej arystokracji i ziemiaństwa. Beata Gołembiowska dotarła do przedstawicieli polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. Krótkie historie rodów, opisy majątków, pełne humoru i wyczuwalnego smaku opowieści bohaterów przypominają czasy ich świetności.

Powieść „Żółta sukienka” podbiła serca czytelników i zabrało by mi zbyt wiele czasu, aby przytoczyć wiele entuzjastycznych opinii na jej temat, przeczytam tylko tę z ostatniej chwili: „Czytałam jednym tchem, z przerażeniem myśląc o nieprzygotowanych do piątkowej wystawy obrazach. Książka jest fascynująca, uwielbiam rytm i wrażliwość tekstu. Czyta sie łatwo i z ogromnym zaciekawieniem. Z takim samym zapałem i uwielbieniem czytałam wszystkie książki Nurowskiej. Już tęsknie za następną książką.”

Więcej informacji o książkach znajdziecie państwo na stronie internetowej autorki

www.beatagolembiowska.studiobim.ca

Spotkanie z autorką, Beatą Gołembiowską Nawrocką , 7 grudnia, w sobotę , w godzinach od 10-siątej do 4- tej po południu,  do księgarni Quo Vadis, mieszczącej się na  6335 Boul.Monk ,  numer telefonu 514 762 9669

Materiały nadesłane do redakcji: Beata Gołembiowska Nawrocka

Manna i Materny podróże małe i duże, czyli jak zostali światowcami

mm0

Ile książek czyta statystyczny Polak? To jedno z ulubionych haseł autorów różnego rodzaju demotywatorów i innych internetowych ścieków. Źródła podają różne dane: dwie książki miesięcznie (!), jedną na rok, czterdzieści stron na rok… Z tych przekazów jasno wynikają dwie rzeczy: że statystyczny Polak w ogóle czyta oraz ile warte są statystyki. Pomny jednak wiedzy, że Czytelnicy Kroniki Montrealskiej są Polakami całkowicie niestatystycznymi i że mogą czytać znacznie więcej niż dwie książki na miesiąc, postanowiłem, że oprócz opisywania ciekawej muzyki i nieprzeciętnych filmów, przeczytam i opiszę również jakąś godną polecenia książkę. Owo noworoczne postanowienie spełniłem już w trzecim dniu trwania nowego roku. Instynkt podpowiadał mi, że będzie to książka niezwykle interesująca i z wielu względów godna polecenia. I, podobnie jak w przypadku płyt i filmów, miał rację. Po pierwsze dlatego, że jest książką podróżniczą (nawet jej tytuł brzmi: Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami), a po drugie, że jej autorami są: Wojciech Mann i Krzysztof Materna.

mm2

Tym, którzy po poprzednim zdaniu postanowili czytać dalej serdecznie dziękuję i gratuluję właściwego wyboru. Ci z Was, którzy wyemigrowali w epoce Solidarności i wcześniej, nazwisk autorów mogą nie kojarzyć lub nie pamiętać. Wojciech Mann – znakomita osobowość radiowa i telewizyjna, właściciel niebywałego poczucia humoru opierającego się na absurdzie, satyryk, konferansjer, aktor oraz, jak się okazuje wbrew jego obawom, autor interesujących książek. Natychmiast rozpoznawany: w radio po głosie, w telewizji po głosie i sylwetce, w zależności co ujawni pierwsze. Krzysztof Materna – znakomita osobowość radiowa i telewizyjna, właściciel niebywałego poczucia humoru opierającego się na absurdzie, satyryk, konferansjer, aktor, reżyser oraz, wbrew temu co pisze o sobie, autor ciekawych książek. Wieloletni dyrektor artystyczny koncertów festiwali w Opolu i Sopocie. To rzecz jasna tylko wierzchołek góry ich osiągnięć dla polskiej kultury i sztuki; kto jest bliżej zainteresowany działalnością tych dżentelmenów, doszuka sobie w czeluściach Internetu. Szczególnie polecam YouTube i ich program „Za chwilę dalszy ciąg programu”.

mm3

Napisali razem książkę o swoich podróżach. Ukazała się ona już w 1995 roku, jednak pozostałaby niezauważona przez młodsze pokolenia, gdyby nie jej reedycja w 2011 roku i nowe, piękne wydanie, pełne zdjęć, dokumentujących tak fascynujące jak i dramatyczne wydarzenia z ich podbojów świata. A są to wydarzenia wesołe, mniej wesołe lub w ogóle niewesołe. Pełne ciekawych ludzi, ciekawych czasów oraz ciekawych gaf towarzyskich i kulturowych. Niekiedy przyprawiające o gęsią skórkę. Można się tu dowiedzieć np. jak, będąc w Palermo, zostali potraktowani przez sycylijską mafię, w jaki sposób wprowadzili cło na tureckie dywany na „Stefanie Batorym”, dlaczego firma remontowa Manna założona w Stanach Zjednoczonych przykleiła psa do podłogi, jak Krzysztof Materna brał udział w turnieju golfowym w Republice Południowej Afryki będąc chwilowo niewidomym, lub jak odmówili udziału w biznesie, który miał ich ustawić do końca życia, czyli handlu kradzionymi fortepianami. Dzięki autorom zobaczymy przez chwilę w wyobraźni oraz na niezliczonych zdjęciach m.in. Wenecję, Budapeszt (wyścig Formuły 1), Palermo, Nowy Jork, Toskanię, a także Tunezję, RPA, Acapulco i Katowice. Ze względów dość oczywistych najciekawszym dla mnie fragmentem były ich podróże po Ameryce Północnej i to, czy ich spostrzeżenia pokrywają się z obserwacjami moimi oraz moich znajomych. Ze szczególnym wzruszeniem przyjąłem wrażenia Wojciecha Manna z jego nietelewizyjnych prac zarobkowych, czyli z wykonywania remontów oraz obszerne, bo zawarte w kilku zdaniach wyjaśnienie co to jest „tubajforek”.

mm4

Pracą nad książką podzielili się sprawiedliwie, bo czerwoną (ale przyjazną dla oka) czcionką uwiecznione są wspomnienia Manna, a granatową – Materny. Stosunek czerwonego do granatowego jest bardzo wyrównany, tak samo jak stosunek ciekawostek do humoru w każdej z tych barw. Początek właściwej treści książki to zawodowo-romantyczne podróże transatlantykiem „Stefan Batory”. Zawodowe, bo umilali pasażerom podróż tzw. programem artystycznym, a romantyczne oczywiście ze względu na magię bezkresnych mórz i owiany niemal legendą obiekt pływający. Zaczyna czerwony, drugi rozdział na tem sam temat pisze „swoimi oczami” granatowy. Nie zawsze jest taka zgodność w całej książce i czasami w tok barwnych opowieści czerwonego wtrąca się granatowy i odwrotnie. A na samym końcu, już za posłowiem i spisem fotografii czeka nas niespodzianka. Jaka? Pozwolę sobie tylko zacytować fragment: Nie można być prawdziwym podróżnikiem światowcem, jeżdżąć wyłącznie na zachód, południe i północ. Prawdziwy światowiec nie omija wschodu. Wschód jest bardzo ważny, ponieważ tam wschodzi słońce (gdyby nie było wschodu, nie byłoby również zachodu i zostałyby tylko północ i południe, a to już nie to samo). I tylko do jednego się przyczepię. Przy poszczególnych podróżach brak jest wskazań na osi czasu, kiedy mniej więcej dana wycieczka miała miejsce.

mm1

A tak naprawdę Podróże małe i duże… jest opowieścią o przyjaźni. Takiej męskiej. Nie tylko między panami Materną i Mannem, ale także między nimi i ich znajomymi, z którymi czasami – bez drugiej połowy popularnego duetu – udają się w podróż.

Polecam.

Autor:Marcin Śmigielski

Fot.: archiwum prywatne W. Manna i K. Materny

Józef Ignacy Kraszewski

kraszewski

Dzisiaj przypada 200 rocznica urodzin najbardziej płodnego pisarza i poety w historii literatury polskiej. Rząd Polski ustanowił rok 2012 rokiem Kraszewskiego.  Józef Ignacy Kraszewski (28 lipiec 1812–19 marzec 1887), pisarz, publicysta, historyk i krytyk sztuki, urodził się w Warszawie, ale dzieciństwo spędził w domu swych dziadków w Romanowie, gdzie wychowywała go prababka. Uczył się w szkołach w Białej Podlaskiej, Lublinie i Świsłoczy, w których dzięki światłym nauczycielom narodziły się jego zainteresowania naukowe i literackie. W 1829 roku rozpoczął studia lekarskie na Uniwersytecie Wileńskim, następnie przeniósł się na Wydział Literacki, ucząc się równocześnie rysunku i malarstwa pod kierunkiem Jana Rustema i być może Wincentego Smokowskiego (później w Warszawie w 1838 roku pobierał lekcje malarstwa u Bonawentury Dąbrowskiego).

Pomnik pisarza w Białej Podlaskiej

W 1830 roku za udział w konspiracji przedpowstaniowej został aresztowany i uwięziony; do 1833 roku pozostawał pod nadzorem policyjnym. Cały ten czas spędził na studiowaniu źródeł do historii Wilna i Litwy oraz pisaniu pierwszych powieści historycznych. W 1834 roku wyjechał na Wołyń, do Horodca, magnackiej siedziby kolekcjonera dzieł sztuki Antoniego Urbanowskiego, gdzie sporządził katalog jego ogromnej biblioteki. Po ślubie w 1838 roku z Zofią Woroniczówną, bratanicą prymasa Jana Pawła Woronicza, zamieszkał we wsi Gródek koło Łucka i w Hubinie, później na dłuższy czas osiadł w Żytomierzu, gdzie poświęcił się działalności społecznej, kulturalnej i oświatowej. Odbywał liczne podróże po Podlasiu, Wołyniu i Polesiu. W latach 1841–1852 wydawał „Athenaeum”, pismo poświęcone tematyce „starożytniczej”. W 1858 roku został członkiem korespondentem Krakowskiego Towarzystwa Naukowego, odbył wówczas również pierwszą podróż po Europie. W tym okresie tworzył powieści o różnorodnej tematyce: ukazujące życie współczesnego artysty i jego miejsce w społeczeństwie, powieści ludowe (między innymi Chata za wsią, 1852), z życia szlachty i historyczne (Zygmuntowskie czasy, 1846). W latach czterdziestych zaczął gromadzić materiały do projektowanej historii sztuki polskiej i słownika artystów polskich, które częściowo opublikował w pracy Ikonotheka. Zbiór notat o sztuce i artystach w Polsce (Wilno 1858). Badał też zabytki archeologii słowiańskiej i wydał o nich książkę Sztuka u Słowian, szczególnie w Polsce i Litwie przedchrześcijańskiej (Wilno 1860). W 1860 roku przeniósł się na stałe do Warszawy, gdzie objął redakcję zakupionej przez Leopolda Kronenberga „Gazety Codziennej”, a następnie „Gazety Polskiej”, na łamach której walczył o przemiany społeczne i gospodarcze w Królestwie Polskim. W lutym 1863 roku, zagrożony aresztowaniem, pisarz opuścił Warszawę, do której już nigdy nie wrócił. Wyjechał do Drezna, skąd odbywał liczne podróże po Europie (w 1866 roku uzyskał obywatelstwo austriackie, a w 1868 roku przyjął obywatelstwo saskie).

Kamienica przy ulicy Grodzkiej w Lublinie, gdzie mieszkał Kraszewski

W tym okresie zmagał się z problemami finansowymi, które przyczyniły się do podjęcia przez niego decyzji o sprzedaniu swej kolekcji dzieł sztuki. W 1865 roku wydał w Dreźnie jej katalog zatytułowany Catalogue d’une Collection Iconographique Polonaise, composée des dessins originaux, gravures, xylographies, lithographies, illustrant l’histoire, la géographie, antiquités, costumes, moeurs, armes, meubles etc. de l’ancienne Pologne, de ses provinces et pays limitrophes, a w 1869 roku sprzedał ją w całości Aleksandrowi Branickiemu z Suchej. W latach 1870–1871 rozpoczął współpracę z wywiadem francuskim, dużo podróżował. W tym okresie stał się autorytetem dla narodu, a zaborcy widzieli w nim „reprezentanta sprawy polskiej”. Uroczystości z okazji jubileuszu 50-lecia jego pracy twórczej, które odbyły się w 1879 roku w Krakowie, przybrały charakter demonstracji patriotycznej. W 1883 roku został aresztowany w Berlinie i osadzony w Moabicie, a następnie skazany za zdradę stanu na 3,5 roku twierdzy. W następnym roku przewieziono go do twierdzy w Magdeburgu, skąd za kaucją wyszedł w 1885 roku. Zamieszkał w San Remo, dokąd przeniósł swe zbiory biblioteczne i dzieła sztuki z Drezna. Zmarł w Genewie. Uroczysty pogrzeb  pisarza odbył się w Krakowie, a jego ciało spoczęło na Skałce.

Opracował : Z.P.Wasilewski

Źródła:    http://www.mnw.art.pl/

Beata Nawrocki – pisane z Montrealu

72

W grudniu 2011 roku ukazały się w Polsce dwie moje książki: powieść „Żółta sukienka”, mój debiut literacki i książka – album „W jednej walizce”.

Kilka lat temu napisałam krótkie opowiadanie o małej dziewczynce, która przeżyła gwałt i pokazałam je mojemu przyjacielowi, reżyserowi z Los Angeles.

- Byłby z tego świetny film – skomentował.

Na bazie opowiadania powstał scenariusz, ale mimo przetłumaczenia go na język francuski nikt ze świata filmowego nie zwrócił na niego uwagi. Scenariusz poszedł „do szuflady” i zaczęłam pisać powieść. Zajęło mi to dwa lata, chociaż książka ma zaledwie 160 stron. Nie jest łatwo pisać o swoich przeżyciach – książka w dużej mierze jest autobiograficzna.

Na pytanie „o czym jest książka?” można odpowiedzieć w dwóch słowach – „o gwałcie”, ale rzeczywiście tak nie jest. Książka jest wielowątkowa, opowiada o emigracji, o niespełnieniu zawodowym, o przeżyciach z dzieciństwa, które ciążą na nas przez całe życie, o próbie poradzenia sobie z nimi, o ucieczce od miłości, która jest jednocześnie jedyną nadzieją na uzdrowienie psychiczne głównej bohaterki, Anny, byłej polskiej dziennikarki, która uciekła z Polski do Kanady przed „demonami” z przeszłości. Pamiętnik pisany w formie opowiadań  jest jej jedynym powiernikiem. To właśnie z niego zakochany w Annie Paul, sparaliżowany pisarz, dowiaduje się o jej rodzicach, o dzieciństwie i młodości. Wyjazd do Polski staje się dla Anny początkiem nowego życia i  po powrocie jest w stanie wyznać Paulowi swoją największą tajemnicę. Zakończenie książki jest szczęśliwe, chociaż nie w oczywisty sposób. Pozostawia czytelnikowi pole do wyobraźni.

Po wydaniu  „Żółtej sukienki” wydawało mi się, że głównym odbiorcą będą emigranci w dojrzałym wieku, którzy borykają się z tęsknotą za ojczyzną, przeżywają niespełnienia zawodowe oraz ludzie skrzywdzeni przez los.  Okazało się, że książka jest uniwersalna i podobała się zarówno Polakom w kraju jak i zza granicy, a  najbardziej entuzjastyczne recenzje dostałam od dwudziestokilkulatków.  Widocznie tematy poruszane w książce są bliskie wszystkim pokoleniom obu płci.

shczooreczek.blogspot.com

okiem-recenzenta.blog.onet.pl

agnieszkapohl.wordpress.com

Sześć lat temu w ramach pracy dla Queen Art Films, firmy Liliany Komorowskiej  wraz z Kasią Lech wyreżyserowałam film dokumentalny o polskiej szlachcie w Rawdon.  Został on zakupiony przez TV Polonia. Jeszcze przed jego realizacją nosiłam się z zamiarem napisania książki o polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. Przez cztery lata trwał proces powstawania książki – albumu pt. „W jednej walizce”. Zostały w niej zawarte fascynujące dzieje ludzi, którzy utraciwszy całe mienie, zabrane nielegalnie przez komunistów, zaczęli życie trzymając w ręku symboliczną „jedną walizkę”. Bohaterzy książki pochodzą z rodzin takich jak: Czartoryscy, Czetwertyńscy, Komorowscy, Platerowie, Popielowie, Potoccy, Sapiehowie, Siemieńscy, Tarnowscy, Tyszkiewicze i Zamoyscy.

Okładka książki została  opatrzona wpisem sławnej polskiej aktorki, Beaty hrabianki Tyszkiewicz: „Tak jak inne narody, powinniśmy być dumni ze swojej arystokracji, z której dziedzictwa materialnego i duchowego korzystamy po dzień dzisiejszy – książkę tę gorąco polecam.”

Obie książki są dostępne na stronach internetowych księgarni w Stanach:

thepolishbookstore.com

thepolishbookstore.com/products

Można je kupić w Polsce:  w Empiku album o arystokracji, a „Żółtą sukienkę” w wielu księgarniach internetowych, między innymi na stronie wydawnictwa Novaeres -  zaczytani.pl/ksiazki/beata_golembiowska

oraz u autorki:

beata_nawrocki2003@yahoo.ca

O „W jednej walizce”  ukazało się wiele informacji w radio, telewizji i prasie. Żółta sukienka nie jest jeszcze tak dobrze rozreklamowana, ale mają się o niej ukazać recenzje w Super Express i w kilku czasopismach polonijnych.

Zapraszam na moja stronę internetową, która jest jeszcze w trakcie budowy: beatagolembiowska.studiobim.ca