Czy jest jakis przepis na to miasto?
Może tak… szary bruk Montmartre’u należy nasycić czerwienią Moulin Rouge, dodać garść świateł Champs Elysées i wieży Eiffla. Uzupełnić paryskimi dźwiękami, bo dźwieki są najważniejsze, a więc trochę kawiarnianego gwaru, stukot obcasów wytwornych paryżanek, dostojny dźwięk dzwonów Katedry Notre Dame i szczyptę akordeonu z piosenek Edith Piaf. Wszystko to, należy przyprawić tesknotą zawartą w poezji Jacquesa Brela i niepowtarzalnym nastrojem piosenek Charlesa Aznavoura. Gotowe? Chyba jednak nie. Na Paryż nie ma dobrego przepisu. Tu trzeba po prostu być.
Tydzień, nawet miesiąc spędzony w Paryżu nie wystarczy, by powiedzieć: znam to miasto, niczym mnie nie zaskoczy. Bo ono zaskakuje zawsze. Choć symetryczne, promieniste i uporządkowane – a jednak nieprzewidywalne. Dwieście lat temu pewien urbanista wpadł na pomysł, by Paryż przebudować. Tak, żeby nie mogła tu już stanąć żadna barykada. Wyburzono całe dzielnice, ulice poszerzono. A mimo to Paryż zachował duszę, ciało i wszystkie swoje tajemnice. Jest trochę niepokojący, a przy tym pociągający. Każdy, kto był choć raz w Paryżu, wie o czym mówię.
A jeśli ktoś wybiera się po raz pierwszy niech zapomni o tym, co przeczytał
w przewodnikach. Nie radzę wyznaczać sobie tras z obowiązkowymi punktami programu: Wieża Eiffla, Louvre, Centrum Pompidou. To zawsze zdąży się zobaczyć. Najpierw trzeba zanurzć się w miasto. Poznawać je na swój sposób, warto pospacerować bocznymi uliczkami, pozaglądać do klatek schodowych, odkryć ogrody za murami, posiedzieć w kawiarniach. Tylko tak można dotknąć tego wyjątkowego miasta, poczuć jego aurę i powietrze.
To, o którym pisał Wictor Hugo, że nim oddycha dusza.
Gdy przylatuję do Paryża wczesnym rankiem nie odpoczywam po całonocnej podróży, bo nie mogę doczekać się by wyruszyć w miasto.
Zazwyczaj witam się z nim na wzgórzu Montmartre. Można tam dojechać metrem albo kolejką turystyczną, ale ja wolę iść pieszo. Od hotelu, gdzie zwykle zatrzymuję się, to tylko kilka przecznic. Wspinam się zakrętami uliczki Lepic, mijam bar „Pod dwoma wiatrakami”, w którym kręcono „Amelię”. Czy ktoś pamięta ten film? Tuż po świcie Montmartre. jest jeszcze pusty i senny.
Na górze śnieżnobiała Bazylika Sacré Coeur odbija słońce, a ja, mrużąc oczy, spoglądam w dół. Stokroć wolę ten widok niż panoramę z Wieży Eiffla. Dwa kroki od bazyliki jest Place du Tertre. Powoli zapełnia się ludźmi. Kelnerzy rozstawiają krzesła, sklepikarze towary: pocztówki, pamiątki różnego sortu. Siadam przy kawiarnianym stoliku, twarzą do ulicy i przechodniów – tak jak mają w zwyczaju paryżanie. Obserwuję. Turystów jeszcze niewielu, ale przychodzą już malarze. Stawiają sztalugi, parasole i swoje prace: głównie portrety robione na zamówienie, dla pieniędzy, ale i trochę dla zabawy. Jakoś mnie nie razi, że to czysta komercja. Może dlatego, że wciąż czuje się tu ducha paryskiej bohemy. A może to sprawka Toulouse-Lautreca, który po pijaku odgrażał się, że będzie na Montmartre wracał i po śmierci.
Piję kawę, kruszę croissanta. Francuskie śniadanie: rogalik lub bagietka z masłem i dżemem w Paryżu smakuje najlepiej. Podobnie jak kawa serwowana do stolika wystawionego na ulicę. Kawa pod chmurką kosztuje znacznie więcej niż ta sama podana w kawiarni albo przy bufecie. Taki jest Paryż. Napój bogów serwowany przy stoliku ustawionym na chodniku i swieżutki croisant to czysta poezja.
Z Placu Tertre niedaleko do innego placu – tego, którego nazwę każdy Polak natychmiast skojarzy z kasztanami i….z serialem telewizyjnym „Stawka większa niż życie”. Hasło: „Najlepsze kasztany są na Placu Pigalle” Odzew: “Zuzanna lubi je tylko jesienią”. I jeszcze odpowiedz. „Przesyła Ci swieżą partię”. Czy istotnie kasztany na Placu Pigalle są najlepsze? No cóż. Nigdy nie widziałam tam żadnego straganu. Za to stoiska z gorącym przysmakiem w charakterystycznych papierowych torebkach można spotkać w wielu miejscach miasta. Mnie, podobnie jak Zuzannie, kasztany najlepiej smakują jesienią, ale ponoć zimą są smaczniejsze, bo świetnie rozgrzewają….:-)))
Po sąsiedzku Placu Pigalle mieści się sławny Moulin Rouge. Kabaret nie ma już świetności dawnej rewii, ale ciągle szerokim strumieniem leje się tu szampan i pracują najładniejsze dziewczyny w Europie. I można zobaczyć spektakl ten sam od ponad stu lat: „La Nouvelle révue Féerie” – show z udziałem kilkudziesięciu tancerek i tancerzy. Zostawmy jednak klimat bohemy, malarzy, kabaretowych tancerek i bukinistów.
Nie można będąc w Paryżu, nie wybrać się do Louvru… Wszyscy wiedzą, że Louvre jest największym muzeum sztuki na świecie, ale mało kto wie, że gdyby nie Florian Trawiński, zostałyby po nim tylko zgliszcza. W 1871 roku miał miejsce rewolucyjny zryw ludności Paryża, która za cel postawiła sobie gruntową przebudowę ustoju Francji. W Komunie Paryskiej brało udział również wielu Polaków, z czego najczęściej przywołuje się postać Jarosława Dąbrowskiego. Często zapomina się o powołanym przez władze rewolucyjne na stanowisko kierownika resortu kultury i sztuki Florianie Trawińskim. A to on, na przekór rozkazom wydanym przez swoich zwierzchników, zamienił beczki z naftą na beczki z wodą, chroniąc w ten sposób Louvre przed całkowitym spaleniem. Po stłumieniu Komuny Paryskiej, Polak w przeciwieństwie do większości rewolucjonistów, którzy trafili do więzień lub zostali skazani na karę śmierci, dzięki swojemu czynowi zdobył wielki szacunek i uznanie. W ramach podziękowania został powołany na stanowisko dyrektora Louvre, które pełnił przez wiele lat.
Wiosną odwiedzam obowiązkowo Ogrody Tuileries, które rozpościerają się na zachód od Louvru. Mówią o nich zielony salon Paryża. A z największego muzeum świata do zielonego salonu tylko kilka kroków. Wychodząc z parku trafiam na majestatyczny Plac de la Concorde. Niegdyś scena krwawych egzekucji, teraz miejsce spotkań turystów i jeden z punków arientacyjnych. Środek tego przestrzennego, brukowanego placu wyznacza gigantyczny obelisk z różowego granitu sprzed 3 tysięcy 300 lat (sprowadzony ze światyni Ramzesa w Luksorze), a w jego czterech narożnikach stoi osiem posągów kobiet, symbolizujących główne miasta Francji.
Z Place de la Concorde już niedaleko (kilka przecznic) do muzeum Rodina, zgodnie z nazwą poświęcone temu wybitnemu rzeźbiarzowi. Mam do tego miejsca szczególny sentyment. Piękny pałac pełen rzeźb stoi w ogromnym, cienistym parku. To świątynia rzeźby. Przechadzając się alejkami ogrodu przypominam sobie sceny z filmu o Auguste Rodinie. Ten z Gerardem Depardieu i Isabelle Adjani, która grała Camille Claudel, uczennicę, modelkę i kochankę Rodina. Postać niezwykła i tragiczna. Była mu wierna do obłędu, ale on nigdy nie zgodził się, by była w jego życiu jedyną. Chciała mu dać dziecko, ale została zmuszona do aborcji. Opowiadała swoją rozpacz w kamieniu i w brązie – genialnie! W paryskim światku mówiło się potem, że mistrz wzorował się na jej pracach. A nawet, że to Camille była prawdziwą autorką niektórych dzieł Rodina. Swego czasu spotykali się potajemnie w „Cygańskiej zagrodzie” przy bulwarze d’Italie. Co ciekawe, kiedyś bywał tam też Alfred de Musset z George Sand, nim jeszcze poznała Chopina.
Paryż to dwadzieścia odrębnych dzielnic. Każda ma swój charakter i klimat. By zobaczyć jak najwięcej, najlepiej jeździć metrem. Sieć podziemnej kolei jest imponująca i tak gęsta, jak w żadnym innym mieście europejskim. Lecz wielkość i rozmach miasta ponoć najlepiej docenić ze statku pływającego po Sekwanie. Ale ja od pływania barką wolę wędrować legendarnymi nadrzecznymi bulwarami.
Gdy jestem w Paryżu w maju, idę na spacer nad romantyczny kanał Świętego Marcina, który wije się wśród drzew, spięty malowniczymi mostami. Kwitnące szpalery kasztanowców płoną jak pochodnie. A ja przyglądam się statkom czekającym na otwarcie śluzy. Nikt się nie spieszy, spokojna rzeka przekonuje, że na wszystko jest czas…
Ah Paris…. Magnifique…. Au revoir…..
Autor: Bożena Szara
Fot: Bożena Szara