Przedstawiać Czesława Niemena to byłaby spora bezczelność z mojej strony. Warto za to spojrzeć ogólnie na jego dorobek płytowy. Żadnej jego wydanej płyty, a jest ich niemało, nie można nazwać zwykłą. Niemen był artystą, który ciągle poszukiwał nowych brzmień. Wielu melomanów, którzy również czerpią satysfakcję z odkrywania, niektóre jego płyty zachwycają swoją zawartością. Niektóre są niepowtarzalne ze względu na jego głos (pozostałe są instrumentalne). Inne zwracają uwagę formą. Zawierają tylko kilka utworów, za to trwających paręnaście minut (m.in. „Enigmatic” i „Strange Is This World”). Kilka albumów intryguje sposobem wydania; składają się np. z dwóch płyt długogrających i jednej „EPki” („Idée fixe” – w wersji cyfrowej wydana na dwóch kompaktach). Osobną, jedyną w swym rodzaju półkę tworzy „Dziwny jest ten świat” – pierwsza autorska płyta Niemena, która również jako pierwsza w Polsce doczekała się statusu złotej (1967 r.). Jednak największą moją uwagę zwróciła ostatnio pierwsza płyta wydana po śmierci artysty – „41 potencjometrów pana Jana”.Okładka płyty „41 potencjometrów pana Jana”.
Pod koniec lat sześćdziesiątych Czesław Niemen, podobnie jak wielu innych muzyków na całym świecie uległ fascynacji muzyką elektroniczną. Pierwsze organy Hammonda, model L-100 kupił w 1968 roku. Kto nie wie jak brzmi ten fascynujący instrument, niech posłucha na przykład „Bema pamięci żałobnego rapsodu”, lub – sięgając do innych artystów – choćby „Light My Fire” The Doorsów. Nieco później do jego instrumentarium trafił melotron (jeden z pierwszych syntezatorów). Z kolei w 1973 roku Czesław Niemen poważnie zachorował… na syntezator Mooga. Ówczesny amerykański cud techniki – minimoog – z miejsca podbił serce polskiego artysty. Próbą umiejętności gry oraz możliwości tego instrumentu był jeden z występów zespołu Niemen Aerolit. 9 maja 1974 roku Czesław Niemen (śpiew, minimoog, melotron, Synthi AKS), Jan Błędowski (skrzypce), Sławomir Piwowar (gitara), Jacek Gazda (bas) i Piotr Dziemski (perkusja) dali trwający osiemdziesiąt dwie minuty koncert w warszawskim domu studenckim Riviera. Z tego materiału muzyk wykroił ponad czterdzieści minut. Nagranie podarował radiowej „Trójce”. Materiał był jednak zbyt długi jak na radiowe schematy programowe. W całości został puszczony tylko raz, 6 sierpnia 1974 roku. Poza tym kilkakrotnie grano fragmenty przy okazji rozmaitych audycji. Była to poniekąd muzyczna zemsta na zespole SBB, z którym Niemen tworzył Grupę Niemena, i z którym nieco burzliwie rozstał się na krótko przed tym okresem.
Minimoog.
Obiektywnie jednak trzeba przyznać: ponadczterdziestominutowa suita nie stanowi arcydzieła. Niektórzy zarzucają jej stylistyczne rozchwianie, pośpiech i niespójność. Nagranie to nie zdobyło uznania nawet samego mistrza. Jednak abstrahując od muzykologicznych dywagacji uważam, że to nagranie jest po prostu ciekawym epizodem w bogatej twórczości Czesława Niemena. I z całą pewnością zasługuje na uwagę każdego szanującego się melomana i wielbiciela dokonań tego muzyka. W 2007 roku wydano ten materiał na płycie.
„41 potencjometrów pana Jana” jest krążkiem niezwykłym (nie mylić z doskonałym). Przeczy wszystkim ogólnie przyjętym ramom, według których na ogół tworzy się płyty. „Normalny” jest jedynie sam kompakt – tutaj raczej nie ma szerokiego pola do upustu wodzom wyobraźni. No i pudełko, zgodnie z obecnymi trendami ekologicznymi jest tekturowe z plastikowym gniazdem płyty. Reszta jest tak jak sam muzyk i jego poczynania – bardzo awangardowa, nawet dziś. Mamy tu tylko jeden utwór, który trwa niemal czterdzieści dwie minuty i – jak wspomniałem wcześniej – jest fragmentem ponaddwugodzinnego koncertu z Riviery. Nie ma wstępu, zapowiedzi, prologu – muzyka już gra, co jest najlepszym dowodem na to, że jest to przycięty kawałek czegoś dłuższego. Z internetowych źródeł wynika, że ucięte zostały dwie pierwsze minuty utworu. Od pierwszych taktów słychać, że Niemen nie grywa z byle kim. Muzycy z Niemen Aerolit nie tylko odtwarzają pewien temat muzyczny. Oni się tymi dźwiękami bawią. Prowadzą swoisty nutowy dialog. Chociaż sztywny zapis nutowy nie ma tu nic do gadania, albowiem nawet niewprawne ucho już po minucie rozpozna, iż ma do czynienia z najprawdziwszym jam session na wysokim poziomie. Zaskakuje świetny dialog gitarowo-skrzypcowy Piwowara z Błędowskim. Zachwyca oryginalna wokaliza Niemena wspomagana pogłosem. Oczywiście jak na przyzwoity jam przystało – są również solówki.
Po mniej więcej dwudziestu pięciu minutach instrumentalnej pogawędki i zmian tempa niczym na kolejce górskiej przychodzi czas na popis solowy Błędowskiego. Ten muzyk i kompozytor, najbardziej znany z bluesowego Krzaka, w chwili nagrywania tego materiału miał zaledwie dwadzieścia lat. Jego czterominutowa solówka w pewnym momencie zaczyna przypominać coś znajomego. Po chwili już mamy pewność. Skrzypcowa improwizacja z progresywnego rocka przerodziła się we fragment „Kaprysu nr 24” Paganiniego. Fragment tego arcytrudnego utworu, który skrzypkowie zgłębiają i szlifują latami wyszedł Błędowskiemu dość przyzwoicie, mimo że jakość dźwięku pozostawia do życzenia. Nagranie przeleżało w końcu ponad trzydzieści lat używane sporadycznie, a sam ówczesny sprzęt nagrywający nie był doskonały. Znakiem rozpoznawczym Błędowskiego w okresie grania z Niemenem było wstawianie przeróżnych popularnych tematów do swej gry. Małgorzata Niemen wspomina, że podczas jednego z koncertów młody skrzypek zebrał solidne owacje po tym, jak jego solowa improwizacja nagle płynnie przeszła w… „Wlazł kotek na płotek”.
Po Błędowskim popis umiejętności daje Niemen. A także – zgodnie z zamierzeniem – próbkę możliwości minimooga i jego kompatybilności z innymi „klawiszami”. Charakterystyczne niskie, industrialne brzmienie osiągnięte tu za pomocą instrumentu Synthi AKS przypomina mi ilustracje muzyczne do filmu „Pan Kleks w kosmosie”. Porównanie niegodne mistrza? A przypomnijcie sobie muzykę do tego filmu. Kiedy szala zwycięstwa niebezpiecznie przechylała się na stronę szajki Wielkiego Elektronika, z ekranu dochodziły pełne niepokoju, chropowate i nienaturalnie niskie tony syntezatora. Do tej pory te sceny budzą niepokój właśnie dzięki takiej, a nie innej muzyce, a jako dziecko odczuwałem przed wymysłem dyktatora z Wyspy Wynalazców – robotami piątej generacji – zwyczajny strach. A pamiętajmy, że Niemen produkował te dźwięki na kilkanaście lat przed powstaniem filmu o zabawnym profesorze i w ogóle przed nastaniem mody na muzykę syntezatorową w polskim kinie. Chociaż Czesław Niemen zdecydowanie nie wyglądał tak strasznie, ani tym bardziej nie miał tak niecnych zapędów jak postać odtwarzana przez znakomitego Henryka Bistę, to i tak bardzo jestem ciekaw jakie odczucia wywoływały w ówczesnych słuchaczach pierwsze tego typu zabawy z obdarzonymi sporymi możliwościami syntezatorami. Zresztą skoro mowa o muzyce filmowej – również taką tworzył Niemen – to podczas jego kilkuminutowego solo pojawiają się dźwięki, które swą barwą przypomniały mi inny film: nakręconą kilka lat później „Rodzinę Leśniewskich” z niezapomnianą melodią autorstwa Niemena i słowami Młynarskiego w czołówce.
Zespół Niemen Aerolit, 1974 r. Od l.: Piotr Dziemski (perkusja), Jan Błędowski (skrzypce), Czesław Niemen (śpiew, instr. klawiszowe), Sławomir Piwowar (gitara), Jacek Gazda (bas). Fot.: Leopold Dzikowski.
Następnie swój solowy popis daje Piotr Dziemski. Z tym młodym perkusistą Niemen wiązał dalekosiężne plany. Najlepiej oddaje to cytat z felietonu Niemena z pisma „Teraz Rock” (2003 r.): „ Często rozmawialiśmy o muzyce i doskonaleniu formy. Potrafił uchwycić w lot każdą zainicjowaną przeze mnie frazę i rozmieścić akcenty rytmiczne w sposób bezbłędny. Nigdy niczego nie musiałem tłumaczyć. Polimetria i polirytmia nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Wielki samorodny talent.” Po rozwiązaniu zespołu, Niemen dalszą współpracę zaproponował właśnie jemu. Niestety plany te pokrzyżowała przedwczesna śmierć Dziemskiego po nieudanej operacji. Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata. Jego solo, a także pozostałe partie na tej płycie pokazują dobitnie i dousznie, że był to wielki talent. On, Jerzy Piotrowski z SBB, a także kilku innych muzyków z ówczesnej szkoły perkusji stanowili bazę, na której dzisiaj wzorują się najlepsi polscy bębniarze. Gdyby nie bezsensowne odejście Piotra Dziemskiego kto wie jak potoczyłaby się cała kariera Czesława Niemena, który po tym fakcie zniechęcił się do instytucji zespołu i próbował sam (z różnymi skutkami) zastępować poszczególnych muzyków, korzystając z możliwości elektronicznych instrumentów klawiszowych.
Grupa Niemen, 1973 r. Od l.: multiinstrumentalista Józef Skrzek, Czesław Niemen (śpiew), Apostolis Antymos (gitara), Jerzy Piotrowski (perkusja). Fot.: Leopold Dzikowski, zdjęcie pochodzi z książki Dariusza Michalskiego „Czesław Niemen. Czy go jeszcze pamiętasz?”
A skąd wzięła się tak osobliwa nazwa zarówno utworu jak i płyty? Nie ma chyba potwierdzonej wersji, ale jedną z nich przedstawił nieżyjący już dziennikarz muzyczny i prezenter radiowy Janusz Kosiński, opisując zakończenie prac nad skracaniem i przemontowywaniem suity (pisownia oryginalna): „Czesław długą chwilę siedział zamyślony i nagle zadał mi pytanie: ‘JANIE – jak nazwiemy tę kompozycję, bo ona nie ma jeszcze tytułu?…’ Zwracał się do mnie właśnie ‘Janie’, choć wiedział, że mam na imię Janusz. I popatrzył na konsoletę z siedmioma, może ośmioma potencjometrami, dodając: ‘…a może coś z tej konsoli nam wyniknie… jest na niej co prawda niewiele potencjometrów, sama kompozycja ma około 41 minut, Ty się, Janie, napracowałeś, więc może…’ Tu zawiesił głos, wziął do ręki długopis i na pudełku od taśmy odręcznie napisał:…
I tak już zostało.”
Niezwykłość tej płyty zawiera się niemal we wszystkich jej aspektach. Podsumujmy: zawiera jedno, za to bardzo długie nagranie. Jest pierwszą płytą wydana po śmierci jej autora (do dziś wydano jeszcze dwie). Poza tym – która inna płyta nosiła tak luźny, a jednocześnie tak oryginalny i trafny tytuł? No i po wtóre: osobiście bardzo lubię płyty „live”, bo one – przy założeniu, że nie są zbytnio poprawiane w studio – najlepiej pokazują kunszt muzyków, oczywiście poza koncertami. Niech sobie inżynierowie dźwięku kręcą nosami. Trudno, że utwór nie podobał się Niemenowi-perfekcjoniście. Jest to bez wątpienia świetna uczta dla fanów dobrej muzyki oraz nie lada gratka dla wielbicieli niekonwencjonalnych rozwiązań. No i może jeszcze dla tych, którzy płyty wolą nabywać drogą kupna, a nie klinięciem myszy.
Autor: Marcin Śmigielski
Fot.: Internet, z wyjątkiem podpisanych