Kiedy rok i osiem miesięcy temu zaczynałem współpracę z Kroniką Montrealską, tekstem o filmie W ciemności Agnieszki Holland, napisałem, że z niecierpliwością czekam na to kiedy zobaczę Roberta Więckiewicza w roli Lecha Wałęsy. Film wtedy był w początkowej fazie produkcji. I właśnie kilka dni temu doczekałem się. W Dolnośląskim Centrum Filmowym (klimatyczne, studyjne kino bez popcornu i półgodzinnych reklam) we Wrocławiu miałem okazję obejrzenia najbardziej oczekiwanego polskiego filmu 2013 roku. Światową premierę miał piątego września, natomiast na ekranach polskich kin możemy go oglądać od czwartego października.
Przed obejrzeniem filmu usilnie starałem się nie mieć żadnych konkretnych oczekiwań, może poza jednym: miałem cichą nadzieję, że ten film nie będzie laurką, ani swoistym curriculum vitae dla przywódcy „Solidarności”. Interesowało mnie jak przedstawi jego kluczowe dokonania legendarny polski reżyser. I nie zawiodłem się. Film nie opowiada o agencie. Nie opowiada także o nieskazitelnym bohaterze porywającym tłumy i obalającym komunizm. Opowiada o człowieku. Jest tak neutralny, jak to tylko możliwe. Wchodzi w prywatność, a nawet intymność rodziny Wałęsów. Główny bohater przedstawiony jest w nim przede wszystkim jako ojciec i głowa rodziny, a także sumienny pracownik. Pracownik, który jednak nie obawia się nadstawiać karku w imieniu kolegów.
Kilka tygodni temu film został wybrany przez Komisję Oscarową jako reprezentant Polski do przyszłorocznej rywalizacji o najważniejszą nagrodę filmową na świecie. Pomijając tematykę filmu, na złotą statuetkę w pełni zasługuje kreacja Roberta Więckiewicza. Aktor ten już dawno ugruntował sobie pozycję w krajowej czołówce, jednak w tym filmie przeszedł samego siebie. Do roli Poldka Sochy w W ciemności nauczył się mówić „bałakiem” – gwarą lwowskiej ulicy. Natomiast na potrzeby roli Lecha Wałęsy… stał się Lechem Wałęsą. Charakterystyczny sposób mówienia byłego prezydenta, barwa głosu, odpowiedni „timing” i gestykulacja znakomicie uzupełniają fizyczne, niemal bliźniacze podobieństwo do oryginału. Więckiewicz jest tutaj ekranowym zwierzęciem. Zdominował i przyćmił swą kreacją wszystkich, włącznie z Agnieszką Grochowską wcielającą się w postać Danuty Wałęsy. Idealnie pokazał rosnącą ze sceny na scenę pewność siebie najpierw zwykłego robotnika, a później mimowolnego przywódcy strajków w całym kraju. Tutaj pierwszoplanowa rola jest tylko jedna. Przez cały film spotyka tylko jedną osobę, która dorówna mu temperamentem, a nawet go zdominuje. To legendarna włoska dziennikarka Oriana Fallaci, którą odtwarza Maria Rosaria Omaggio. Wywiad, jaki przeprowadza z Wałęsą jest osią fabuły całego filmu. Notabene, właśnie z tego wywiadu możemy dowiedzieć się wiele o charakterze bohatera filmu.
Wspomniana Agnieszka Grochowska również staje na wysokości zadania, aczkolwiek nie ma tak dużo okazji do pogrania jak jej filmowy mąż. Błysk jej talentu pojawia się m.in. w scenie, gdy małżonek oznajmia, że stracił pracę oraz gdy wyrzuca z domu konspirujących robotników włącznie z ich przywódcą, a potem z obawą patrzy na wracającego męża. Uważny widz jednak nie odmówi jej braku wkładu w całość przedsięwzięcia. Wajda znakomicie ukazał prawdziwość powiedzenia, że za sukcesem mężczyzny stoi kobieta. Grochowska gra przeważnie w czterech ścianach ich gdańskiego mieszkania. Pierze, gotuje (przy okazji skutecznie chowa nielegalne druki, wkładając je do garnka z zupą), a także pracuje niemal taśmowo krojąc chleb, który natychmiast znika w wiecznie pustych brzuszkach.
Kluczem do sukcesu – oprócz oczywiście świetnego scenariusza – jest dobór aktorów. Wajda postawił na starą, sprawdzoną metodę obsadzania nawet epizodycznych ról znakomitymi nazwiskami. Widzimy tu: Zbigniewa Zamachowskiego i Cezarego Kosińskiego w rolach oficerów śledczych, starających się złamać Wałęsę. Jako Klemens Gniech, dyrektor stoczni, występuje świetny Mirosław Baka. Księdzem odprawiającym msze w miejscu internowania jest Maciej Stuhr. Wajda nie bał się zaufać młodszym aktorom, a nawet najmłodszym. Wiadomo – jako rodzina Lecha Wałęsy musiała wystapić gromadka wszędobylskich urwisów. Sprawdzili się znakomicie. W rolę Bogdana Borusewicza wciela się Bogusław Kudłek, obok którego widnieje cała rzesza niedawnych absolwentów szkół filmowych. Ciekawostką jest natomiast rola Henryki Krzywonos, którą gra dziennikarka znana z Dzień dobry TVN, Dorota Wellman.
Całości każdego dobrego filmu dopełnia muzyka. Tutaj Andrzej Wajda zaskoczył mnie ponownie, bowiem oszczędził mi słuchania po raz kolejny ballady o Janku Wiśniewskim, czy patetycznych piosenek Jacka Kaczmarskiego (przy całym szacunku dla artysty). Zamiast tego, przez cały film możemy usłyszeć utwory młodego, zbuntowanego pokolenia. I to nie Maanamu, Perfectu czy Lady Pank, ale autentycznych, bezkompromisowych wykonawców takich jak: KSU, Brygada Kryzys, Tilt, AyaRL, DAAB czy Proletaryat. Jest szorstko i zadziornie – to lubię!
Ostrożnie wypowiem tę opinię, ale chyba wreszcie po długim czasie doczekałem się polskiego filmu, w którym przede wszystkim brak perwersyjnego delektowania się brutalnymi scenami ćwiartowania żywych ludzi, brak morza krwi i przydługich scen cierpienia jaskrawo malującego się na ludzkich twarzach. Zważywszy na panujący od kilku lat w polskim kinie trend na filmy historyczno-patriotyczne, takich scen mieliśmy już pod dostatkiem. W Wałęsie okazji po temu również jest wiele, ale reżyser – wierzę, że świadomie – z nich nie korzysta. I bardzo dobrze. Wygląda na to, że Andrzej Wajda po przygnębiającym Katyniu i dziwnym Tataraku zrobił film kompletnie „niewajdowy”. Jego najnowsze dzieło nie ocieka martyrologią i unikalnym polskim cierpiętnictwem. Ba! Dodawszy do niego kilka elementów komedii, zwłaszcza słownej i sytuacyjnej, otrzymamy kawał całkiem dobrego kina.
Wałęsa, zupełnie jak Wałęsa, jest prosty i zwięzły. W żadnym momencie nie ma wątpliwości co się dzieje i dlaczego. To również znakomite posunięcie, ponieważ takie filmy są potrzebne młodemu (i nie tylko) pokoleniu, które tylko skorzysta na wiedzy historycznej. Ja natomiast przez całe dwie godziny trwania filmu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest on zrobiony pod Amerykanów. To daje mi nadzieję, że przeciwległy kontynent wreszcie dowie się, iż początek końca komunizmu w Europie to Polska i Wałęsa, a nie Niemcy i upadek Muru Berlińskiego. Polecam!
Marcin Śmigielski
Fot.: www.walesafilm.pl