Mój Christmas nie rozpoczyna się, wbrew pozorom, paradą świętomikołajową w połowie listopada, nie zaczyna się również pierwszym reniferkiem na dachu w połowie października. Na pewno też nie zacznie go pierwsza reklama produktu okołochristmasowego w połowie września.
Mój sezon christmasowy rozpoczyna się w dniu, kiedy przybywszy z pracy do domu zastaję na progu, zawiniętą w biały papier i pancernie oklejoną srebrną taśmą izolacyjną, paczkę. Zaadresowana koślawym pismem teścia paczka jest zwiastunem, że można brać się za sprzątanie szafek, wywlekanie z piwnicy zdezelowanych światełek i zakurzonych girland. Paczka zostaje komisyjnie rozpakowana, zinwetaryzowana, a jej zawartość z namaszczeniem przełożona do zamrażarki z groźbą autorstwa mojego męża: – Ani mi się waż!
Paczka zawiera zazwyczaj cztery pozycje – dwie płaskie, okrągłe blaszanki z ciasteczkami maślanymi (każda osobno oklejona pancernym duct tape’m) i dwie nieokreślonego kształtu bryły owinięte w folię aluminiową i worek plastikowy, zabezpieczony dodatkowo rzeczoną taśmą. Ciastka maślane mojej teściowej mają tę cudowną właściwość, że mimo taśmy izolacyjnej i komisyjnie zaplombowanego worka, w 90% znikają z puszki przed 24 grudnia jak sen jakiś złoty. Dwie pancerne bryły okazują się kryć pod warstwami aluminium słynny kanadyjski świąteczny Fruit Cake. Przez wiele lat dawałam się zwieść brunatnej powierzchowności, ale do czasu…
Fruit cake to coś jak piernik, z wielką ilością orzechów, rodzynek, kandyzowanych owoców i nasączony whisky – jest jedną z tych rzeczy (jak nasze flaki), które albo pokocha się bezgraniczną miłością, albo zaczyna się opowiadać głupie kawały o ludziach lubujących się w tym specyjale. Istnieją setki przepisów przekazywanych w rodzinach z matki na córkę i pilnie strzeżonych – mistrzynią fruit cake’a była Lucy Maud Montgomery. Chodzą również po Kanadzie setki kawałów o tym cieście. Ci, którzy za nim, delikatnie mówiąc, nie przepadają, proponują wykorzystać je jako podpórki do książek, przyciski do papieru, materiał budowlany albo podkłady kolejowe.
Całe szczęście, fruit cake mojej teściowej należy do tej samej kategorii, co jej maślane ciastka. Z tym, że trochę trudniej niepostrzeżenie rozwinąć go z taśmy izolacyjnej, plastiku, aluminium, odkroić sobie kawałek z zamrożonej bryły, zawinąć w aluminium, plastik i taśmę tak, żeby mój podejrzliwy mąż nie domyślił się, że już połowę ubyło. Przez lata wypracowałam sobie metodę odpierania zarzutów z kamienną twarzą,
– Zeżarłaś?!
– Zgłupiałeś?! Jakim cudem odwinęłabym to z tego pancernego opakowania?
– Hmm, wydawało mi się, że ten fruit cake był dwa razy większy…
– Hmm…
– Może ja to lepiej owinę, bo do Wigilii nic nie zostanie!
Wigilia.
Jak każdemu Polonusowi wiadomo, nie ma nawet dyskusji nad wyższością polskiej Wigilii nad jakąkolwiek inną. A już na pewno nie kanadyjską. Na najmniejszą sugestię, że Kanadyjczycy też mogą mieć jakieś zwyczaje wigilijne, typowy Potomek-Narodu-Świętującego-Narodziny-Dzieciątka-w-Jedynie-Właściwy-Sposób wykonuje gest, który polega na wzniesieniu w górę oczu, przy jednoczesnym wciągnięciu do środka warg, wydęciu policzków, po czym głośnym wpuszczeniu powietrza w celu wykonania dźwięku brzmiącego coś jak p—haaaaaaa! I wszystko jasne.
W związku z tym, choćby rodzina była internacjonalna, nie ma miejsca na stole z karpiem na jakieś tam pogańskie placki mięsne. Czy ja powiedziałam MIĘSNE?!! Jezus, Maria! Mięso na wigilijnym stole?! Pomiędzy barszczykiem z buraczków, po które specjalnie jechaliśmy do POLSKIEGO sklepu w centrum Toronto, a uszkami z grzybami przemycanymi nielegalnie z Polski?! Równie dobrze można by było położyć granat zamiast sianka pod obrus!
Co bardziej politycznie poprawni próbowali to to popróbować. Próbowałam i ja, ale chrzęściło mi to mięcho w zębach, jakbym daszek od szopki żuła. Mniej poprawni politycznie po prostu stwierdzili, że toż by się Ojciec Święty w grobie przewrócił i zakończyli definitywnie temat mięska na urodzinach Jezuska!
No więc, jak wspomniałam, nie opłaca się pisać o kanadyjskim marnym placku nieczystym, który przytłoczony polskim jadłem prawowitym przywiędnie sobie gdzieś na końcu stołu… i dobrze.
Odarta z rodzinnej tradycji moja pogańska druga połowa dochodzi do wniosku, że w pierwszy dzień świąt nie opłaca się robić indyka bandzie pomyleńców, delektujących się śledziem z cebulą. Na ptaka więc co roku idziemy do ciotki Ann – wiekowej krewnej mojego męża. Indyk ciotki Ann to jeden z dwóch indyków, które wrosły mocno wszystkim czterema łapami w proces mego wielostopniowego skanadyzowania. Jeden, to indor mojego męża – majestatyczne, soczyste ptaszysko z chrupiącą skórką w Święto Dziękczynienia, drugi – to wysuszona na wiór ptaszyna ciotki Ann. A jednak Christmas bez tego, dwukrotnie uśmierconego nieszczęśnika ciotki, byłby jak święta bez śniegu albo bez choinki. A obiad u ciotki to nie tylko obiad, ale cały dzień wypełniony słodkim lenistwem, żadnego tam wykrochmalonego krawaciarstwa, wciskania dziecka w gajerek, a siebie w drapiącą bluzkę z koronki. Żadnego: – Nie ruszaj, to dla gości!
Just relax, take it easy and be merry.
Przy wejściu do niewielkiego mieszkania w Centrum Seniora można wpaść w panikę, każda półeczka, każda etażerka, gablotka zastawione są christmasowymi cudeńkami, co przy makabrycznej ilości ciotczynych fajansowych figurek, które rezydują tu przez okrągły rok, sprawia, że można poczuć się jak przysłowiowy słoń w przysłowiowym składzie. Chwała Bogu, ciotka ma do tych dekoracji stosunek swobodny: – A kopnij to pod kanapę, niech się nie poniewiera pod nogami. Dziecko oczywiście masakruje figurynki, migające mikołajki i wodne kule z pozytywkami.
Wuj Arthur (bo jest tu i wujek) wstawia do piekarnika indyka, który jednakże przejdzie do historii jako indyk ciotki Ann, bo ciotka, choć słabowita i prawie nie wstająca z fotela, zarządza niepodzielnie tak indykiem, jak i Arthurem.Mamy przed sobą przynajmniej trzy godziny słodkiego lenistwa. Indyk dochodzi w piekarniku, a my dochodzimy do siebie po wczorajszej polskiej Wigilii, po której wciąż krzyża nie czuję. No i najważniejsze – przed nami otwieranie prezentów, których cały stosik leży pod choinką, równie przygiętą wiekiem, jak ciotka Ann. Tu znów mamy pełną namaszczenia ceremonię, bez której święta nie byłyby pełne. Co roku, od czternastu lat, zostaję obdarowana takim samym zestawem prezentów i co roku sprawia ciotce taką samą radość zaskoczenie na mojej twarzy. Otwieramy pudełko po pudełku – w pierwszym puchate kapciuszki, czasem różowe, czasem błękitne.– Cudne, ciociu!
– Ha ha ha! Widzisz, jak dobrze wiedziałam, że takie lubisz?!
W drugim różowy, perłowy płyn do kąpieli o intensywnym zapachu, w trzecim bawełniany golf z okolicznościowym hafcikiem. Mój stary co rok dostaje grubą, barchanową koszulę w kratę.
Rokrocznie trzy numery za małą, mierzy ją przed choinką, pokrzykując:
– Skąd wiedziałaś, że mi takiej właśnie koszuli potrzeba?!
– A-ha! Widzisz jak trafiłam?! Przynajmniej ci w pracy zimno nie będzie! (mój stary pracuje w dobrze ogrzewanym biurowcu).
Takie koszule zawsze dostawali pod choinkę, pracujący przy wyrębie lasu w Cape Breton, bracia i ojciec ciotki Ann.
Nasz sześcioletni chłopak dostaje kupę zabawek dla trzylatka, którymi zresztą cieszy się jak trzylatek, i grubą flanelową piżamę dla 10-latka. Właściwie to całkiem niezły system z tymi piżamami – mały właśnie dorósł do tej sprzed 4 lat i gdyby ciotce przyszło pożegnać się z tym światem to mamy jeszcze zapas na 3 kolejne lata.
Ann rokrocznie piszczy z radości otwierając pudełko z kasetami z celtycką muzyką, a wujek Art klepie się po kolanie, pokrzykując: – A po coście tyle pieniędzy wydawali? – odwijając z papieru…butelkę wody kolońskiej Old Spice i parę rękawiczek albo scyzoryk (co, do cholery, można kupić osiemdziesięcioletniemu wujkowi?!) Po wyjściu znajdziemy te rękawice w naszej torbie z gościńcami – “bo Art w tym roku dostał 6 par rękawic”.
Po prezentacji prezentów każdy zapada w swój upatrzony fotel, dziecko kontynuuje masakrę fajansu. Ciotka drzemie w fotelu, ja w drugim. Indyk powinien być już gotów, Arthur skrada się do kuchni…
– Arthur!! Zostaw tego ptaka, pewnie jest jeszcze na wpół surowy!
W ciotce płynie irlandzka krew – i nie darmo opowiadają kawały o kuchni irlandzkiej, sądząc po ciotczynym gotowaniu.
Średnio co piętnaście minut procedura będzie się powtarzać: ciotka przysypia, Arthur na paluszkach otwiera piekarnik…
– Arthur, ten ptak jest tak surowy, że jakby mógł, to by odfrunął!
– Ależ honey…
– Arthur Norbert Henry! Nie ucz Ann Alice McAlister jak piec indyka!
Wujek uprzejmie nie przypomina, że od jakichś trzydziestu lat gotuje on. Podobne dialogi odbywają się przy gotowanej rzepie, marchewce, zielonej fasolce, które po półtorej godziny gulgotania we wrzątku wyglądają jak jedno i to samo warzywo. Po kolejnej potyczce słownej indyk zostaje uratowany przez mojego męża, który już zdzierżyć nie może. Białe mięso skrzypi po zębach jak styropian o szybę, a mój stary wychwala pod niebiosa:
– Wiesz, tyle lat gotuję, ale nigdy nie udało mi się zrobić takiego indyka jak twój!
Ciotka staruszka promienieje, szturcha Arthura pod żebro:
– I TY mnie mówisz, jak piec indyka?! MNIE?!Po obiedzie pozostaje wrócić nam na swoje stare pozycje w stanie absolutnej błogości, włączyć telewizor na kanał 32, który nastawiony jest na kamerę security w hallu wejściowym budynku i obserwować wchodzących i wychodzących gości, głośno komentując ich stroje, fryzury i nabyte przez ostatni rok kilogramy.
Merry Christmas!
Autor: Ewa Henry
Grafika:internet