Beata Gołembiowska Nawrocka urodziła się w Poznaniu, w 1957 roku. W 1961 roku rodzice Beaty, pracownicy naukowi Akademi Rolniczej postanowili się przenieść do Puław, gdyż w Poznaniu nie mieli szans na zdobycie mieszkania. W Puławach znaleźli zatrudnienie w Instytucie Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa, mającego siedzibę w pałacu książąt Czartoryskich. Zamieszkali w jego prawym skrzydle, w bardzo obszernym mieszkaniu służbowym. W tak pięknej scenerii jakim był pałac i jego otoczenie Beata spędziła dzieciństwo i lata licealne. W latach 1976 – 1981 studiowała biologię środowiskową na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W tym okresie zaczęła również działać w Ruchu Młodej Polski, a potem w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Po ukończeniu studiów w stopniu magistra, ze specjalizacją w ornitologii, wraz z mężem Przemysławem Nawrockim, również biologiem osiedliła się w Radomiu, obejmując posadę w Muzeum Okręgowym w Dziale Przyrody. Do czasu Stanu Wojennego działała w Solidarności Radomskiej prowadząc bibliotekę związkową i wszechnicę, a po jego wybuchu włączyła się w ruch podziemny, roznosząc ulotki oraz paczki dla internowanych i więzionych. W 1984 i 1985 przyszły na świat jej dwie córki, Iwa i Tina. Razem z nimi i z mężem wyemigrowała w 1989 roku do Kanady.
W Montrealu, przez pierwsze dwa lata pracowała jako pomoc domowa. Po uzyskaniu stałego pobytu założyła wraz z mężem przedszkole edukacyjne o profilu biologicznym. Dwa lata później, w Dawson College zaczęła 3 – letnie studia fotografii i po ich ukończeniu pracowała przez kilka lat jako fotograf mody, wystawiając równocześnie swoje prace na wystawach indywidualnych i zbiorowych. Wiele z nich zostało zakupionych przez; Galerię Muzeum Sztuk Pięknych, City of Verdun, Lotto Quebec, Regards du Québec, Groupe SM oraz prywatnych kolekcjonerów. W ramach konkursu zorganizowanego przez Regards du Québec trzy fotografie Beaty zostały włączone do albumu “La famille”. Już w okresie studiów fotograficznych Beata zaczęła pisać artykuły do czasopism polskich i kanadyjskich o tematyce przyrodniczej i fotografii.
W latach 2002 – 2006 Beata Gołembiowska Nawrocka pracowała jako malarka dekoracyjna i dekoratorka dla programu telewizyjnego Debbie Travis. Od 2006 roku aż do chwili obecnej pracuje dla Fundacji Liliany Komorowskiej dla Sztuki oraz QueenArt Films, gdzie zadebiutowała jako reżyser filmem “Raj utracony, raj odzyskany” ( TV Polonia 2012), opowiadającym o ziemiaństwie i arystokracji w Rawdon. Tuż po realizacji filmu zaczęła zbierać materiały do książki – albumu o polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. W grudniu 2011 roku album pt. “W jednej walizce” został wydany w Polsce przez wydawnictwo Poligraf. W tym samym czasie została również wydana jej powieść “Żółta sukienka” przez wydawnictwo Novaeres. Następna powieść, “Malowanki na szkle” jest w trakcie procesu wydawniczego.
Źródło: http://www.beatagolembiowska.studiobim.ca/o_mnie.htm
„O meandrach swojego życia, arystokracji, i Polsce z perspektywy życia w Kanadzie opowiada Beata Gołembiowska w rozmowie z Łukaszem Musielakiem”.
Łukasz Musielak: Zanim wydała Pani pierwszą książkę, w szufladzie zgromadziło się już trochę opowiadań, także scenariusze. Kiedy właściwie rozpoczęła się Pani przygoda z pisaniem i co zadecydowało o wyjściu z prozą na zewnątrz?
Beata Gołembiowska: Już w szkole podstawowej uwielbiałam tworzyć długie wypracowania, wzbudzając tym podziw u swoich rówieśników i u nauczycielki, przyzwyczajonej do krótkich prac uczniów. W szkole średniej miałam szczęście do wspaniałych nauczycieli z polskiego, w odróżnieniu od tych z przedmiotów ścisłych. Nadal byłam chwalona za łatwość przelewania słów na papier, a jednak nie wybrałam polonistyki jako kierunku studiów. Na emigracji pisanie i fotografia stały się dla mnie odskocznią od rzeczywistości, która często przygniatała mnie swoim ciężarem. Zaczęłam tworzyć opowiadania, przybierające formę pamiętnika. Nie myślałam wtedy o ich opublikowaniu, wydawały mi się zbyt osobiste. Jedno z nich przesłałam swojemu przyjacielowi z lat szkolnych, który skończył w Nowym Jorku reżyserię. Jego opinia była wręcz entuzjastyczna i zachęcił mnie do napisania scenariusza. Niestety, po nieudanych próbach zainteresowania nim ludzi ze świata filmu odłożyłam go „do szuflady”. Może kiedyś ujrzy światło dzienne? Praca nad scenariuszem wciągnęła mnie tak dalece w pisanie, że pokusiłam się o stworzenie powieści poruszającej ten sam temat. W tym samym czasie zaczęłam pracować nad “W jednej walizce”, książce -albumie o polskich arystokratach na emigracji w Kanadzie. Pisanie „Żółtej sukienki” zajęło mi dwa lata, praca nad albumem cztery. Poświęcałam tym dwóm projektom każdą wolną chwilę, których nie mam zbyt wiele, pracując zawodowo, często powyżej przepisowych ośmiu godzin. W grudniu 2011 obie książki zostały wydane, a ja byłam w połowie pisania drugiej swojej powieści – “Malowanki na szkle”. Powinna ukazać sie pod koniec tego roku, albo na początku 2013. I oczywiście jestem w trakcie pracy nad następną. Pisanie stało sie dla mnie nieodzowną częścią życia.
ŁM: Wcześniej publikowała Pani teksty o malarstwie, fotografii, przyrodzie. Gdzie można zapoznać się z tymi tekstami?
BG: W latach dziewięćdziesiątych powstał miesięcznik „Zwierzaki”, wydawany przez Prószyńskich. Do współpracy z nim namówił mnie znajomy fotografik, Artur Tabor, który w zeszłym roku zginął tragicznie w Mongolii. Niestety czasopismo już nie istnieje, a artykuły, które napisałam i zilustrowałam swoimi fotografiami chcę zamieścić na stronie internetowej, jak również te o malarstwie i fotografii. O fotografii pisałam do „Photo Life”, kanadyjskiego czasopisma, a o malarstwie – a właściwie o jednej malarce, czyli mojej córce, do „Konia Polskiego” i „Horse Magazine”. Tina jako dwunastoletnia zaczęła jeździć konno i dosyć drogie lekcje opłacała funduszami pochodzącymi ze sprzedaży obrazów. Nauczyła się malować, początkowo kopiując takich polskich mistrzów jak Józef Brandt, a z czasem odważyła się na własne kompozycje. Wygrała kilkakrotne stypendium do Kentucky, gdzie studiowała anatomię konia i malowała konie arabskie. Jej obrazy były wystawione na kilkunastu indywidualnych i zbiorowych wystawach.
ŁM: W Polsce ukończyła Pani biologię środowiskową. Czy w jakiejś formie kontynuowała Pani później to zainteresowanie?
BG: Po studiach, wraz z moim byłym mężem, Przemysławem Nawrockim, podjęłam pracę w Radomiu, w Muzeum Okręgowym w Dziale Przyrody. Oprócz organizowania wystaw prowadziliśmy badania ptaków na Wiśle. Po przyjeździe do Kanady stworzyliśmy przedszkole przyrodnicze i w tym samym czasie rozpoczęła się moja przygoda z fotografią, której głównym tematem stała się przyroda.
ŁM: W Montrealu ukończyła Pani studia fotograficzne…
BG: Jeszcze przed studiami, a potem w ich trakcie fotografowałam wiele impresji przyrodniczych – tak można nazwać moje zbliżenia roślin, kwiatów, kropli rosy, pajęczyn. Przez pewien czas tworzyłam w technice malowania farbami olejnymi na czarno-białych zdjęciach. Poświęciłam jej jeden z artykułów do „Photo Life”. Był to okres mojej intensywnej pracy artystycznej, uwiecznionej wystawami i publikacjami. Szykuję się do stworzenia strony internetowej o sobie jako fotografce, chociaż odeszłam już od tej dziedziny i coraz rzadziej sięgam po aparat, zamieniając go ostatnio na kamerę. Może kiedyś uda mi się wydać album ze swoimi pracami?
ŁM: „Żółta sukienka” – pierwsza książka – jest powieścią autobiograficzną. Opisuje w niej Pani trudną historię swojego życia, m.in. traumatyczne przeżycia z dzieciństwa, emigrację do Kanady, niespełnienie zawodowe, trudną miłość… Napisanie takiej książki wymagało dużej odwagi…
BG: Trudne przeżycia z dzieciństwa, z pozoru zapomniane, potrafią nagle dać o sobie znać ze wzmożoną siłą. Moje odezwały się z chwilą przyjścia na świat córek. Zaczęłam się o nie bać i był to jeden z kilku powodów emigracji, chociaż od zagrożenia gwałtem nie można uciec do innego kraju, zdarza się to wszędzie. Początki emigracji były rzeczywiście ciężkie. Przez dwa lata, czekając na pobyt stały zarabialiśmy – ja opiekując się dziećmi i sprzątaniem, a mój mąż pracując na budowie. W międzyczasie zaczęłam fotografować, a Przemek kontynuował swój doktorat, czyli ten okres nie był pozbawiony swoich plusów. Ponadto prawie wszyscy emigranci zaczynają podobnie i nie dlatego określiłam ten okres jako ciężki. Tuż po przyjeździe zaczęliśmy przeżywać wielkie rozterki związane z naszą decyzją, gdyż jeden z powodów emigracji, reżim komunistyczny, runął tuż po przybyciu do Kanady. Przyjechaliśmy w październiku 1989 roku, a miesiąc później zburzono Mur Berliński. Ponadto mój mąż był przeciwny emigracji i doświadczał szczególnie dotkliwie zmianę statusu socjalnego. Pochłonięta dziećmi i swoją nową pasją do fotografii początkowo tak tego nie odczułam, lecz z czasem frustracja narastała. Pisanie „Żółtej sukienki” było istną drogą przez mękę. Podobnie czują się osoby po sesjach u psychologa.
ŁM: Dlaczego zdecydowała się pani podzielić z innymi swoją historią?
BG: W Polsce od niedawna zaczyna poruszać się temat gwałtu dzieci. Kara za tę zbrodnię jest nadal zbyt mała, zbyt często kończy się jedynie na zawieszeniu. Przez wiele lat nikomu nie wspomniałam o swoich przeżyciach, wręcz wstydziłam się, że „to” mnie spotkało. Nie potrafiłam powiedzieć o tym rodzicom. Ile jest takich dzieci? Jak często boją się do tego przyznać? Ilu bezkarnych pedofilów cieszy się ogólnym szacunkiem z powodu milczenia ich ofiar? Ludzie często nie zdają sobie sprawy, jakie spustoszenia może uczynić gwałt. Mam nadzieję, że moja powieść wyostrzy czujność rodziców, którzy tak często zaganiani w pogoni za dobrami materialnymi znajdą jednak czas, aby wyrobić sobie zaufanie u dziecka. Przecież to dzieci są naszą największą wartością i powinny móc zawsze znaleźć oparcie u najbliższych.
ŁM: Za tę książkę zebrała Pani świetne opinie. Głęboka, prawdziwa do bólu, przejmująca, pozostająca w sercu i umyśle na długo po odstawieniu na półkę… Jest Pani zadowolona z rezonansu wśród czytelników?
BG: Przyznaję, że czytam opinie czytelników z wielkim wzruszeniem. Mam nadzieję, że ich krąg będzie coraz szerszy.
ŁM: Czego symbolem jest żółta sukienka?
BG: Ciosu zadanego niewinności? Kolor żółty kojarzy się tak radośnie, słonecznie. Czyż dziewczynka ubrana w żółtą sukienkę nie jest najpiękniejszym, najbardziej niewinnym stworzeniem? A jednak i kolor żółty i sukienka mogą przybrać tak inne znaczenie.
ŁM: Ma Pani dwie zdolne, świetnie wykształcone córki, które zaczynają odnosić swoje pierwsze poważne sukcesy zawodowe. Włożyła Pani w ich wychowanie dużo zaangażowania…
BG: Moje córy są „moim błogosławieństwem”. Każdy z okresów ich życia, nawet ten nastoletni był dla mnie odkryciem. Dzieci były zawsze dla mnie najważniejsze i nigdy jakakolwiek moja pasja nie zepchnęła je na drugi plan. Odwzajemniły mi się miłością, przyjaźnią, pomocą w trudnych chwilach i to mnie najbardziej cieszy, chociaż jestem też dumna z ich sukcesów zawodowych. Mam poczucie, że zrobiliśmy „dobrą robotę” wychowując je na szlachetnych ludzi. Muszę tu wspomnieć Przemka, mojego eks męża, który był najwspanialszym ojcem. Oboje poświęcaliśmy dzieciom ogrom naszego czasu i to teraz owocuje. Obie dziewczyny, a właściwie już kobiety, nie mają do nas pretensji o ciuchy z Armii Zbawienia i o notoryczny brak pieniędzy. Zarabiały same na swoje marzenia jak podróże czy sporty, od najmłodszych lat uczestniczyły w życiu rodziny wykonując obowiązki, nie buntując się, że inne dzieci z bogatszych rodzin mają „lepsze życie”. Po latach wspominają swoje dzieciństwo jak niemalże bajkę.
Iwa, starsza, robi doktorat z historii na Princeton. Na tym słynnym uniwersytecie zdobyła pięcioletnie stypendium dzięki publikacji „Trójkąt – Solidarność, polski rząd i Kościół”. Moje godzinne czytanie „Trylogii”, „Pana Tadeusza” i „Nad Niemnem” zaowocowało, gdyż znajomość polskiego niezmiernie jej się przydała w zbieraninach materiałów do publikacji. Iwa, w temacie pracy doktorskiej – „ Porównanie podejścia Watykanu do Kościoła Europy Wschodniej i do Kościoła Ameryki Południowej” również częściowo porusza zagadnienia związane z Polską. Kilkakrotnie przyjechała do ojczyzny przesiadując w archiwach, podobnie jak w Brazylii i Nikaragui. W badaniach bardzo pomocna jest znajomość języków; oprócz polskiego Iwa włada biegle angielskim, francuskim, hiszpańskim i portugalskim. Zapamiętałam szczególnie jeden epizod z jej pierwszego wyjazdu do Polski w celu zebrania materiałów w warszawskim archiwum. Początkowo Iwa była przyjęta niezbyt miło przez personel i dopiero po kilku dniach zdobyła jego zaufanie. Z czasem przekształciło się ono w przyjaźń, do tego stopnia, że ostatniego dnia jej pobytu, przy pożegnaniu, strażnik archiwum podszedł do mojej córki, uściskał ją i niemalże ze łzami w oczach wyznał – „Ja to kurwa będę za panią tęsknił”. Młodsza, Tina, bardzo dobrze zapowiadająca się malarka, jest obecnie spełnionym animatorem, pracującym dla dużej firmy produkującej edukacyjne gry komputerowe. Dodatkowo zajmuje się własnymi projektami, z których ostatnim jest gra o amerykańskich lotnikach zrzucających na małych spadochronach cukierki dla dzieci w okupowanym Berlinie.
ŁM: Zapewne cieszy się Pani z decyzji o wyjeździe z Kraju. W Polsce o wiele trudniej zapewnić najbliższym możliwość rozwoju i realną szansę na życiowy sukces…
BG: Często zadaję sobie pytanie, „co by było, gdybym została w kraju?” i nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Znam wielu młodych ludzi, którzy w Polsce odnieśli sukcesy, chociaż zdaję sobie sprawę, że w Kanadzie jest o wiele łatwiej pod wieloma względami. Jestem ciągle rozdarta między Polską, a Kanadą i najidealniejszym rozwiązaniem byłoby życie w dwóch krajach. Moje córki uwielbiają pobyty w Polsce, którą odwiedzają co roku. Oczywiście są to wakacyjne wypady, kiedy widzi się same zalety ojczyzny.
ŁM: Co sądzi Pani o Polsce? Z perspektywy życia w Kanadzie to musi być kraj trudny do życia.
BG: „Kanada pachnąca żywicą” – na takim sloganie zostaliśmy wychowani dzięki książkom Fidlera. W wielu aspektach spełniła moje oczekiwania, nawet żywica pachnie, gdyż od kilku lat jestem (wraz z Mariuszem, moim partnerem życiowym) właścicielką małego domku w lesie. Współczesną Polskę znam z codziennie oglądanych wiadomości na TV Polonia, z artykułów i z wizyt, niestety niezbyt częstych. Obserwuję życie ludzi w Polsce i w Kanadzie. Polacy są bardzo ambitni, starają się „dogonić stracone lata” często wieloma wyrzeczeniami i ciężką pracą. Są bardzo zaangażowani w politykę, krytykują rząd, winiąc go za wszelkie niedociągnięcia. Zapominają, że i inne kraje mają swoje problemy, a ich politycy są często o wiele bardziej groteskowi w swoich zachowaniach i poczynaniach. Podczas pobytów w ojczyźnie widzę świetnie ubranych ludzi (Kanadyjczycy ze swoimi odwiecznymi dżinsami i podkoszulkami mogą się schować), coraz więcej pięknych domów, odnowione miasta, no i te cudowne zabytki, a nie jakieś dziewiętnastowieczne neogotyki. Różnorodne sklepiki, kawiarnie, restauracje to jest to, co rzuca mi się w oczy, szczególnie, gdy przypomnę sobie ojczyznę za czasów komuny. Dokonaliśmy pod tym względem ogromnej przemiany. Oczywiście nie choruję w tym kraju i nie jestem świeżo upieczoną studentką bez widoków na pracę. Nie stoję w korkach na drogach, na których tak łatwo stracić życie. W wielu aspektach Kanada jest łatwiejszym krajem do życia. Tyko nie ma w niej Sukiennic, kościółka w Jaszczurówce, bocianów na łące no i polskiej mowy, czasami może wulgarnej, ale w przeważającej mierze swojskiej, pięknej. Zdaję sobie sprawę, że są to nieobiektywne wynurzenia emigrantki, ale czy w tej kwestii można być obiektywnym?
ŁM: Pierwszą Pani książką były wydane w formie albumu dzieje polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. Skąd ten temat?
BG: Sześć lat temu, w ramach pracy dla QueenArt Films wyreżyserowałam film dokumentalny ”Raj utracony, raj odzyskany” o polskiej szlachcie w Rawdon, małym miasteczku leżącym koło Montrealu. Film został zakupiony przez TV Polonia. Jeszcze przed jego realizacją nosiłam się z zamiarem napisania książki o polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. Temat arystokracji i ziemiaństwa nie był mi obcy. Moja babcia, Jadwiga z Maring’ów Gołembiowska opowiadała mi o życiu w majątku Straszków, w którym mieścił się ponad stuletni dwór. Jej bracia, Witold i Tadeusz Maring’owie byli znanymi przedwojennymi ziemianami, a po wojnie, w procesie „rozprawiania się z obszarnikami” Witold otrzymał karę śmierci, zamienioną na dożywocie. Wyszedł w 1956 roku. O latach okupacji spędzonych w zamku hrabiów Tarnowskich w Dzikowie opowiedziała mi moja matka (Janina z Krynickich Gołembiowska). Wysiedlona wraz z rodziną z poznańskiego znalazła bezpieczne schronienie dzięki gościnności Róży hrabiny Tarnowskiej.
Nie tylko wspomnienia bliskich, ale również atmosfera miejsca, w którym spędziłam dzieciństwo, wpłynęły na decyzję opisania przynajmniej cząstki polskiego „przeminęło z wiatrem”. Moi rodzice, pracownicy Instytutu Uprawy i Gleboznawstwa otrzymali mieszkanie służbowe w pałacu książąt Czartoryskich w Puławach. Terenem moich zabaw był rozległy, przypałacowy park, którego budynki, pomniki i rzeźby przypominały dawną świetność arystokratycznego rodu.
Nurtował mnie temat całkowitej utraty wielkich majątków. Jak zachowują się ludzie, którym wszystko się odbiera – mienie, rodzinne, wielopokoleniowe domy, dobre nazwisko i skazuje się na wykpiwaną przez władzę egzystencję w kraju, albo na emigrację, gdzie trzeba wszystko zacząć od zera? Któż z nas nie czytał powieści Margaret Mitchell? Dla mnie losy arystokracji po wojnie stały się polskim „Przeminęło z wiatrem”. Przeprowadzając wywiady z osiemnastoma arystokratami z takich rodzin jak: Czartoryscy, Czetwertyńscy, Komorowscy, Platerowie, Popielowie, Potoccy, Sapiehowie, Siemieńscy, Tarnowscy, Tyszkiewicze i Zamoyscy, spodziewałam się usłyszeć narzekania i nostalgiczne wspomnienia. Tymczasem spotkałam dzielnych, pełnych humoru i pogody ducha Polaków, dla których życie przedwojenne było jednym z epizodów, ważnym, ale nie na tyle istotnym, żeby z powodu jego utraty rozpaczać.
ŁM: Komunizm zrównał arystokrację z resztą społeczeństwa. Może dobrze się stało…
BG: Na pewno źle się stało, że zabrano im wszystko, zresztą nie tylko im. Podobny los spotkał małych i dużych przedsiębiorców, zamożnych chłopów. Jestem za wysokim opodatkowaniem ludzi majętnych, ale nie za bezprawnym pozbawianiem własności. W wyniku poczynań komunistów dobrze prosperujące majątki rolne przestały istnieć, czego efektem był brak żywności i drożyzna. Gdyby jeszcze wykorzystano mądrze przejęte dobra. Tymczasem 80% zniszczeń polskich zabytków – w tym były dwory i pałace, dokonano tuż po wojnie. Oczywiście nie gloryfikuje arystokracji i ziemian. Wśród nich byli i szubrawcy i głupcy no i oczywiście zdrajcy, ale to zdarzało się w każdej warstwie społecznej – wystarczy przeczytać „Chłopów” Reymonta. Wielkie bogactwa nikogo nie uszlachetniają. Odziedziczone, czy nabyte własną pracą powinny służyć nie tylko nam, ale i innym. I w takim duchu byli wychowywani bohaterowie książki „W jednej walizce”. Dzięki posiadanym niegdyś majątkom mogli dać ludziom zatrudnienie, otoczyć ich opieką, zbudować szpitale, kościoły, sierocińce, a w okresie zagrożenia ojczyzny ufundować oddziały wojskowe. Po wojnie wszystkich zamożnych wrzucili do jednego worka obdarzając ich mianem „wroga ludu”. Rzeczywiście społeczeństwo się wyrównało. Wszyscy stali się jednakowo biedni. Czy jest w tym „sprawiedliwość”? Została zbudowana na zbyt wielu krzywdach, zbyt wielu ludzi okupiło to krwią. A jeśli chodzi o zasługi arystokracji, to aktorka Beata Tyszkiewicz podsumowała je bardzo trafnym zdaniem, wpisanym na okładce „W jednej walizce”:
„Tak jak inne narody, powinniśmy być dumni ze swojej arystokracji, z której dziedzictwa materialnego i duchowego korzystamy po dzień dzisiejszy” – książkę tę gorąco polecam. Ten wpis był dla mnie wielką nagrodą za cztery lata mozolnej pracy.
ŁM: Co oznacza dzisiaj „być arystokratą”?
BG: Niestety, to określenie dużo straciło na znaczeniu. Niegdyś, szczególnie w Polsce, było bardziej związane z utytułowanym nazwiskiem, niż z majątkiem, gdyż wielu arystokratów traciło fortuny biorąc udział w powstaniach, czy poprzez wojny. Pozbawieni mienia nie tracili nazwiska, które nadal było rozpoznawane przez elity kraju, pozwalało na korzystne związki małżeńskie i zajęcie wysokich stanowisk. Dlatego ważne było niesplamienie dobrego imienia rodziny. Niekiedy, na zmazanie na nim skazy, pracowało kilka następnych pokoleń. Byłoby pięknie, gdyby obecnie ludzie postępowali podobnie, czując pokoleniową odpowiedzialność za swoje czyny. Może wtedy politycy mieli by bardziej na uwadze dobro obywateli. Niestety już się nie spotyka w Polsce takich gestów, jak zakupienie Morskiego Oka i podarowanie go Narodowi Polskiemu, jak to uczynił Władysław hrabia Zamoyski.
Mam nadzieję, że wartości związane z określeniem „arystokracja ducha” zyskają na znaczeniu i naszym dzieciom od najmłodszych lat będziemy wpajać, że nie tylko liczą się kariera i pieniądze, lecz prawdziwe szczęście leży w dzieleniu się z innymi swoim dorobkiem.
ŁM: Czy młodzi arystokraci jeszcze kultywują swoją „stanową” odrębność? A może urodzenie przestało mieć już dla nich znacznie i stało się po prostu rodzinną tradycją, do której wraca się od święta?
BG: Młodzi arystokraci zachowali pewne cechy swoich dziadków i rodziców. Jedną z nich jest poczucie więzi rodzinnej. I tu nie chodzi o przechwalanie się herbami, chociaż pewnie i to się zdarza, ale bardziej o świadomość posiadania tak wielu kuzynów, bliskich i dalekich. Byłam uczestniczką spotkań arystokracji, na które przychodziło kilkadziesiąt spokrewnionych ze sobą osób. Ci ludzie widzą się czasami po raz pierwszy, ale doskonale wiedzą, kto jest kogo babką, wujkiem czy ciotką, z jakiej rodziny, z jakiej linii i to niekiedy potrafią określić na kilka pokoleń wstecz. Od niedawna powstające związki rodzinne rodów arystokratycznych są często prowadzone przez ludzi młodych. Jak duża jest przyciągająca siła poczucia takiej więzi, świadczy przypadek Krzysztofa i Stefana książąt Czetwertyńskich, którzy urodzeni w Kanadzie przyjechali na pierwszy zjazd rodzinny do Polski i postanowili w niej zostać. Do tej pory mieszkają w Warszawie. Nasz Prezydent, jeszcze jako Marszałek Sejmu wybrał się na zjazd Rodziny Komorowskich, w czasie którego zwiedzano budowle wzniesione przez ród na Litwie. Dawniej arystokracja wchodziła w związki małżeńskie w obrębie swojego kręgu. Miało to znaczenie polityczne i majątkowe. Jest to nadal kultywowane, lecz już nie w takim wymiarze i jest pozbawione wydźwięku z okresu przedwojennego.
ŁM: O czym są „Malowanki na szkle” – kolejna Pani książka, która niebawem ukaże się na rynku?
BG: Jest to osadzona w czasach współczesnych powieść, której akcja toczy się w Poznaniu, w Zakopanem i Murzasichlu. Opowiada o losach ludzi z różnych grup społecznych i wiekowych. Samotni lub w związkach, przeżywający tragedie i chwile szczęścia, szukają zawiłymi drogami miłości, odnajdując ją lub świadomie odrzucając. Jedna z bohaterek, góralka z Murzasichla, tworzy obrazki na szkle. Nie są one takimi zwykłymi, prymitywnymi malunkami. Jest w nich ukryta tajemnica…. Więcej już nie napiszę, mam nadzieję, że niedługo czytelnik będzie mógł sam zapoznać się z losami postaci „Malowanek na szkle”.
ŁM: Gdzie jest większe zainteresowanie Pani książkami, w Polsce czy w Kanadzie?
BG: „W jednej walizce” sprzedaje się dobrze w obu krajach, natomiast „Żółta sukienka” powoli zaczyna być odkrywana w Kanadzie. Dużo osób namawia mnie na przetłumaczenie na język angielski obu książek i w najbliższym czasie postaram się tym zająć. Więcej informacji o mnie i moich książkach można znaleźć na stronie internetowej, która jeszcze nie jest całkowicie skończona: www.beatagolembiowska.studiobim.ca
Zaproszenie na spotkanie autorskie z Beatą Gołembiowską Nawrocką w Polskiej księgarni Quo Vadis
W najbliższą sobotę, 7 grudnia, w godzinach od 10 rano do 4 –tej po południu atrakcją polskiej księgarni Quo Vadis stanie się obecność pisarki, Beaty Gołembiowskiej Nawrockiej, która będzie podpisywać swoje ostanie książki: książkę – album „W jednej walizce” i powieść „Żółta sukienka.”
O „W jednej walizce” rozpisywała się polska prasa, a ja, żeby zachęcić państwo do kupienia tego przepięknie wydanego albumu, przytoczę fragment z polskiego Newsweeka: Pięknie wydana książka „W jednej walizce” jest jak stary rodzinny kufer pełen nieznanych zdjęć i pamiątek, które prowokują do wspomnień i anegdot, a tym samym otwierają przed nami świat wielopokoleniowej tradycji polskiej arystokracji i ziemiaństwa. Beata Gołembiowska dotarła do przedstawicieli polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie. Krótkie historie rodów, opisy majątków, pełne humoru i wyczuwalnego smaku opowieści bohaterów przypominają czasy ich świetności.
Powieść „Żółta sukienka” podbiła serca czytelników i zabrało by mi zbyt wiele czasu, aby przytoczyć wiele entuzjastycznych opinii na jej temat, przeczytam tylko tę z ostatniej chwili: „Czytałam jednym tchem, z przerażeniem myśląc o nieprzygotowanych do piątkowej wystawy obrazach. Książka jest fascynująca, uwielbiam rytm i wrażliwość tekstu. Czyta sie łatwo i z ogromnym zaciekawieniem. Z takim samym zapałem i uwielbieniem czytałam wszystkie książki Nurowskiej. Już tęsknie za następną książką.”
Więcej informacji o książkach znajdziecie państwo na stronie internetowej autorki
www.beatagolembiowska.studiobim.ca
Spotkanie z autorką, Beatą Gołembiowską Nawrocką , 7 grudnia, w sobotę , w godzinach od 10-siątej do 4- tej po południu, do księgarni Quo Vadis, mieszczącej się na 6335 Boul.Monk , numer telefonu 514 762 9669
Materiały nadesłane do redakcji: Beata Gołembiowska Nawrocka