DSC_0016

Rzeźby lodowe

Miasteczko Saint-Côme, byłoby jednym z wielu dziesiątek podobnych i nie wyróżniających się miasteczek w całej prowincji More »

_DSC0042

Indiańskie Lato

Wyjątkowo ciepła temperatura w ciągu października wystarczyła, by wszyscy zaczęli mówić o Indiańskim Lecie. Czym rzeczywiście More »

huitre

Boso ale w ostrygach

Od wieków ostrygi są wyszukanym daniem smakoszy dobrej kuchni oraz romantyków. Ostryga od czasów antycznych uchodzi More »

ville-msh1

Góra Świętego Hilarego w kolorze dojrzałej dyni

Góra Św. Hilarego ( fr: Mont St-Hilaire) jest jedną z 8 gór (a raczej wzgórz ze More »

24pazdziernika2016Wojcik1

Henryk Wójcik (1947-2018)

Polonia montrealska pożegnała Henryka Wójcika w piątek 07 grudnia 2018 na uroczystej mszy pogrzebowej w kościele More »

Domestic_Goose

Milczenie Gęsi

Wraz z nastaniem pierwszych chłodów w Kanadzie oczy i uwaga konsumentów jest w wielkiej mierze skupiona More »

rok-ireny-sendlerowej-logo

2018 rok Sendlerowej

Uchwała Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 8 czerwca 2017 r.w sprawie ustanowienia roku 2018 Rokiem Ireny More »

Parc-Oméga1

Mega przygoda w parku Omega

Park Omega znajduje się w miejscowości Montebello w połowie drogi między Gatineau i Montrealem. Został założony More »

homer-simpson-krzyk-munch

Bliskie spotkanie ze służbą zdrowia.Nowela

Nie tak bardzo dawno temu w wielkiej światowej metropolii na kontynencie północno-amerykanskim w nowoczesnym państwie Kanadzie, More »

Flower-for-mother

Dzień Matki

Dzień Matki obchodzony jest w ponad 40 krajach na świecie. W Polsce mamy świętują 26 maja, More »

DSC_0307

Christo Stefanoff- zapomniany mistrz światła i koloru

W kanadyjskiej prowincji Quebek, znajduje się miasteczko Val David otoczone malowniczymi Górami Laurentyńskimi. W miasteczku tym More »

2970793045_55ef312ed8

Ta Karczma Wilno się nazywa

Rzecz o pierwszych osadnikach polskich w Kanadzie. W kanadyjskich archiwach jako pierwszy Polak imigrant z polski More »

Capture d’écran 2018-04-01 à 20.00.04

Rezurekcja w Parafii Św. Krzyża w Montrealu

W Montrealu oprócz czterech polskich parafii katolickich, zarządzanych przez Franciszkanów jest jeszcze jedna polska parafia należąca More »

Capture d’écran 2018-03-25 à 12.47.16

Wielkanoc w Domu Seniora

W sobotę 24 marca 2018 uczniowie z montrealskiego Szkolnego Punktu Konsultacyjnego przy Konsulacie RP w Montrealu More »

DSC_4819

Gęsie pipki i długi lot do punktu lęgu

Jak się mają gęsie pipki do długiego gęsiego lotu ? A jak się ma piernik do More »

embleme-insecte-montreal

Montrealski admirał

Entomologicznym emblematem prowincji Quebek  jest motyl admirał. W 1998 roku, Quebeckie Stowarzyszenie Entomologów zorganizowało publiczne głosowanie More »

Capture d’écran 2018-03-20 à 15.21.11

XVII Konkurs Recytatorski w Montrealu

W robotę 17 marca 2018 r. odbył  się XVII Konkurs recytatorski w Montrealu. W konkursie brały More »

herb templariuszy

Sekret Templariuszy

Krucjata albigeńska, jaką zorganizował przeciwko heretykom Kościół Katolicki w XIII wieku, zniszczyła doszczętnie społeczność Katarów, dzięki More »

Capture d’écran 2018-03-14 à 17.54.19

IV Edycja Festiwalu Stella Musica

Katarzyna Musiał jest współzałożycielką i dyrektorem Festivalu Stella Musica, promującego kobiety w muzyce. Inauguracyjny koncert odbył More »

800px-August_Franz_Globensky_by_Roy-Audy

Saga rodu Globenskich

August France (Franz) Globensky, Globenski, Glanbenkind, Glaubenskindt, właśc. August Franciszek Głąbiński (ur. 1 stycznia 1754 pod More »

Bez-nazwy-2

Błękitna Armia Generała Hallera

Armia Polska we Francji zwana Armią Błękitną (od koloru mundurów) powstała w czasie I wojny światowej z inicjatywy More »

DSC_4568

Polowanie na jelenia wirginijskiego, czyli jak skrócić zimę w Montrealu

Jest z pewnością wiele osób nie tylko w Montrealu, którym dokuczają niedogodności kanadyjskiej zimy. Istnieje jednak More »

CD-corps-diplomatique

Konsulat Generalny RP w Montrealu-krótki zarys historyczny

Konsulat Generalny w Montrealu jest jednym z trzech pierwszych przedstawicielstw dyplomatycznych powołanych przez rząd polski na More »

Capture d’écran 2018-03-07 à 08.47.09

Spotkania Podróżnicze: Krzysztof Tumanowicz

We wtorek, 06 marca w sali recepcyjnej Konsulatu Generalnego w Montrealu odbyło się 135 Spotkanie Podróżnicze. More »

Capture d’écran 2018-02-24 à 09.30.00

Polsko Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu

Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu ( PKTWP) powstało w 1934 roku jako nieformalna grupa. Towarzystwo More »

poutine 2

Pudding Kebecki,czyli gastronomiczna masakra

Poutine jest bardzo popularnym daniem kebeckim. Jest to bardzo prosta potrawa złożona generalnie z trzech składników;frytki,świeże kawałki More »

original.1836

Sir Casimir-rzecz o gubernatorze pułkowniku jej królewskiej mości

Przy okazji 205 rocznicy urodzin przypominamy sylwetkę Kazimierza Gzowskiego (1813 Petersburg-1898 Toronto),najsłynniejszego Kanadyjczyka polskiego pochodzenia – More »

Syrop-klonowy

Kanada miodem płynąca

Syrop klonowy powstaje z soku klonowego. Pierwotnie zbierany przez Indian, dziś stanowi istotny element kanadyjskiego przemysłu More »

Capture d’écran 2018-02-22 à 12.57.23

Nowy Konsul Generalny RP w Montrealu, Dariusz Wiśniewski

Dariusz Wiśniewski jest związany z Ministerstwem Spraw Zagranicznych od roku 1994.  Pracę swą rozpoczął w Departamencie More »

24 marzec 2015

Chronologia sprzedaży budynków Konsulatu Generalnego w Montrealu

20 lutego 2018 roku, środowisko polonijne w Montrealu zostało poinformowane bardzo lapidarną wiadomością rozesłaną do polonijnych More »

Tag Archives: Marcin Smigielski

Obława. Najbardziej poruszający polski film roku

Zdrada ma wiele twarzy – taki slogan promuje film Obława Marcina Krzyształowicza, jedno z najnowszych osiągnięć polskiej kinematografii. A jest to osiągnięcie o tyle szczególne, że choć jego polska premiera odbyła się ledwie niecały miesiąc temu (światowa – 9 maja), to obraz ten zdążył już zdobyć m.in. Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni, a na 36 Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Montrealu znalazł się w gronie szesnastu najlepszych tegorocznych filmów świata. Wystarczająco Was zachęciłem? Zapraszam więc do czytania.

Film opowiada o życiu partyzantów podczas drugiej wojny światowej oraz o ludzkich słabościach, tutaj przedstawionych w różnych formach zdrady. Stacjonują w pięknych lasach Beskidu Sądeckiego, ale ich codzienność nie jest tak malownicza. Są nękani przez zimno, choroby, ustawicznie zmniejszane racje żywnościowe i wroga, nie tylko tego oczywistego, w niemieckich mundurach. Oddział zajmuje się m.in. likwidowaniem zdrajców i konfidentów. Akcja filmu rozwija się na dobre, gdy główny bohater, kapral „Wydra” (Marcin Dorociński) otrzymuje zlecenie na miejscowego kolaboranta, Kondolewicza (Maciej Stuhr). Sytuacja nabiera barw, ponieważ „Wydra” i Kondolewicz są kolegami ze szkolnej ławy. Mało tego, Hanna Kondolewiczowa (Sonia Bohosiewicz) okazuje się skrywać tajemnicę z przeszłości „Wydry”. Dopełnieniem fatalnego czworokąta jest „Pestka” (Weronika Rosati), sanitariuszka oddziału i rozdarta wewnętrznie dwudziestotrzyletnia dziewczyna. Losy tej czwórki swą surowością i dosłownością wgniatają widza w fotel. Sporą rolę odgrywa tutaj oryginalny sposób przedstawiania scen. Nie jest to klasyczny, linearny montaż filmowy, lecz retrospekcje umiejętnie wycięte ze swego chronologicznego miejsca w szeregu i wklejone w akcję. Dzięki temu widz zmuszony jest cały czas do koncentracji uwagi i co najciekawsze – zabieg ten nie męczy. Drugą ciekawostką jest wizerunek partyzantów. Nie są to przystojni, młodzi i zawadiacko dowcipni herosi, do jakich przyzwyczaił nas polski film przez dziesięciolecia. Są to raczej zgorzkniali mężczyźni, którym bagaż doświadczeń wojennych dopisuje przynajmniej dziesięć lat do wizerunku. Nie dbają o golenie i fryzury przedwojennych amantów. A także – co może wydać się szokujące dla wielbicieli epopei narodowych – używają wulgaryzmów. Wydaje się, że jest to najbardziej zbliżony do prawdy obraz partyzanckiego życia, albowiem opowieść jest inspirowana losami kpr. Adama Krzyształowicza, ps. „Wydra” – ojca reżysera.

W głównej roli widzimy Marcina Dorocińskiego. O tej kreacji mówi się w kuluarach: „genialna”. Aktor ten już dawno przyzwyczaił nas, że po pierwsze: nie bierze udziału w projektach nie mających większego sensu artystycznego, a po drugie: każda jego rola jest filmową perłą. Sprawiają to poniekąd jego warunki i talent, ale przede wszystkim niemal heroiczne poświęcenie, z jakim przygotowuje się do roli. Vide słynny pomysł aktora aby spiłować sobie „jedynkę” do roli komisarza Desperskiego w Pitbullu. A skoro jesteśmy przy tym świetnym filmie o policjantach – Obława jest pierwszym od tamtego czasu spotkaniem na planie Dorocińskiego z Weroniką Rosati. Z przyjemnością stwierdzam, że wpływowi rodzice (?), szkoła aktorska w Stanach Zjednoczonych i praca z tamtejszymi twórcami sprawiły, że ta młoda aktorka wreszcie wywarła na mnie pozytywne wrażenie i stało się to właśnie za sprawą roli „Pestki”. W interesujący sposób pokazała emocje i rozterki początkowo pozytywnej postaci, która wbrew sobie przechodzi na złą stronę. Tak samo Maciej Stuhr. Może rozdrażnię wielbicieli tego ciągle młodego aktora, ale bardziej doceniam jego talent estradowy (kabaret). Jako aktor zawsze wydawał mi się nieco wybrakowany i ciągle sto zawodowych lat świetlnych za swoim wielkim ojcem. To raczej popularne (niekoniecznie dobre) filmy sprawiały, że dorobił się grona wielbicieli, zwłaszcza płci żeńskiej. I podobnie jak w przypadku Rosati – Obława jest w pewnym sensie punktem przełomowym w jego karierze. Przede wszystkim, podobnie jak koleżanka, po raz pierwszy zagrał postać negatywną – Henryka Kondolewicza, przedsiębiorcę i lokalnego konfidenta z szerokimi układami. I zagrał go naprawdę dobrze. Zrobił to w taki sposób, że na ekranie widać prawdziwą szuję zamiast słodkawego blondynka, przypadkowo uwikłanego w wielkie kłopoty, jakie to postacie grywał przeważnie do tej pory.

Jeśli chodzi o dalszy plan, mimo wielu znakomitych aktorów, szczególną uwagę zwróciłem na dwóch. Ciągle niestety bardziej znany pod nazwiskiem Waldusia Kiepskiego, niż swoim własnym, Bartosz Żukowski ponownie udowadnia, że należy do czołówki. Gdziekolwiek się pojawia – jest znakomity. Znakomicie gra chemika, producenta fałszywej heroiny (Skorumpowani), miejscowego bandytę chronionego przez układy wpływowego ojca (Kryminalni), czy przygłupiego i bardzo sympatycznego Waldusia (Świat według Kiepskich). Jego drugoplanowa postać w Obławie („Waniek”) jest bardzo wyrazista i odegra jedną z ważniejszych ról w całej fabule. Jego kolegą z lasu jest „Rudzielec”, młody i nieco naiwny, bo wierzący w ideały i sprawiedliwość chłopak. Jego rola jest niedługa, ale zapada w pamięć. Aż trudno uwierzyć, że gra go Alan Andersz, bardziej naturszczyk niż aktor, który do tej pory dał się zapamiętać najbardziej z serialu 39 i pół (Patryk Jankowski, syn głównego bohatera) i z… Tańca z gwiazdami. Marcin Krzyształowicz miał niewiarygodny wpływ na swych aktorów i aż dziw bierze, że Obława jest dopiero trzecim jego filmem fabularnym i pierwszym, o którym usłyszała szersza publiczność.

Mimo że film nie należy do lekkich i obfituje w długie momenty ciszy, nie nudzi ani przez chwilę. Nie pozwala na to wartka akcja i ciężar wydarzeń. Wspomniana cisza nie jest tu przypadkiem, a środkiem. Film trzyma w autentycznym napięciu od początkowych minut, kiedy to strzał z pistoletu odsłania twarz głównego bohatera, do ostatniej sekundy, kiedy gaśnie ekran i… również czekamy na strzał. Napisy końcowe okraszone są tylko gwizdaną melodyjką, która towarzyszyła postaciom w filmie, a po kilkunastu sekundach… znów zalega cisza. Reżyser proponuje refleksję zamiast muzyki. Ponadto widać jego inspirację filmem Inglourious Basterds (Bękarty wojny) Quentina Tarantino. Niektóre sceny mogą być szokujące, a przez moment dochodzi nawet do czegoś, co z grubsza można nazwać kanibalizmem.

Obawiam się, że w Polsce film nie zostanie na długo zapamiętany, ponieważ przedstawia fragment polskiej historii w sposób boleśnie autentyczny, niepomnikowy, dla niektórych może wręcz obrazoburczy. My wolimy oglądać wojnę oczami Janka Kosa, Franka Dolasa, Hansa Klossa, bohaterów serialu Czas honoru, ewentualnie w atmosferze ociekającej patosem i martyrologią. A może to właśnie takie obrazy jak Obława powinny odnosić największe sukcesy, nie tylko frekwencyjne i komercyjne, ale artystyczne?

Film może zamieszać w głowach, polecam.

Marcin Śmigielski

Fot.: materiały prasowe

Sztos 2: właśnie zostałeś zrobiony.

kino-k-7

Olaf Lubaszenko pochodzi z artystycznej rodziny. Jest synem aktorki, plastyczki i poetki, Asji Łamtiuginy oraz uznanego aktora, Edwarda Linde-Lubaszenki. Sam jest między innymi aktorem, reżyserem i producentem. Kiedy obejrzałem jego debiut reżyserski z 1997 roku, film Sztos, długo szukałem szczęki na podłodze. Polska początku lat siedemdziesiątych, dwaj cinkciarze-oszuści, Eryk (Jan Nowicki) i Synek (Cezary Pazura) udają się na „gościnne występy” na Mazury, do pełnych cudzoziemców ośrodków turystycznych. Chcą zebrać fortunę na wielki numer, który pozwoli im odegrać się na koledze. Ten film przywodził wówczas na myśl porównanie z klasykiem gatunku – Vabank Juliusza Machulskiego (notabene, również będącym debiutem reżyserskim). Chociaż poziomem suspensu i scenariuszem nie dorównywał wielkiemu poprzednikowi, to i tak zabawa była przednia. Potem Lubaszenko nakręcił Chłopaki nie płaczą - film okrzyknięty mianem kultowego chyba tylko z braku lepszych kandydatów do tego tytułu. Lekki, łatwy i przyjemny, przyciągał rzesze widzów. Następnie światło dzienne ujrzał Poranek kojota, produkt podobny do Chłopaków…, tylko z większym nagromadzeniem popularnych powiedzonek. Potem gdzieś przemknął hit jednego sezonu, E=mc², po drodze zdarzyło się kilka mniejszych filmów i seriali. Cały czas pocieszałem się, że reżyser który tak udanie przeniósł na ekran tak dobrze napisaną historyjkę jak Sztos, w końcu zaskoczy mnie czymś podobnym. Kiedy wreszcie usłyszałem, że powstaje Sztos 2, nadzieja odżyła we mnie, niczym w kibicach polskiej reprezentacji na Euro 2012. I niestety, z podobnym hukiem upadła. Jedyny wspólny mianownik obydwu części to tytuł, aktorzy i tytułowy „sztos”, czyli – w żargonie przestępczym – „numer”.

       Zupełnie jak podczas występu naszych piłkarzy na Euro, tak i w Sztosie 2, pierwsza połowa filmu jest nawet wciągająca. Jest grudzień 1981 roku, starszy o dziesięć lat Synek (Cezary Pazura) nadal zajmuje się cinkciarstwem wysokiego ryzyka, czyli oszukiwaniem przy transakcjach. Wraz z Jankiem (Borys Szyc) przebywają na „tournée” w Zakopanem. Właśnie puścili z torbami jednego z gości zawodów w skokach narciarskich między armiami zaprzyjaźnionymi  i wracają do Sopotu. Po drodze wpadają do Krakowa, gdzie zobowiązują się podrzucić do Warszawy Ludwika – poszukiwanego listem gończym działacza Solidarności (Bartłomiej Topa). Wyruszają w dzień wprowadzenia stanu wojennego. O dziwo, patrol wojskowy przepuszcza ich bez problemu. Kłopoty zaczną się, gdy zatrzyma ich zwykła drogówka. Koniec końców lądują w milicyjnym areszcie wraz z warszawskimi kumplami i muzykami z lokalu, w którym się zasiedzieli. Tu mniej więcej kończy się ta bardziej wartościowa część filmu.

Podejrzewam, że dalej w zamyśle twórców miało zacząć się budowanie napięcia, które ciężarem suspensu wgniotłoby każdego widza w fotel, a błysk eksplodującej puenty oszołomiłby największego filmowego sceptyka. Niestety, z wielkiej napinki – małe pierdnięcie. Eksplozja przypomina szum zefirku nad jeziorem. Widz zastanawia się cały czas, czy to już. W drugiej połowie filmu siada wszystko. Pomysł, scenariusz, dynamika, nawet montaż. Niektóre sceny są przydługie i nudne. Jedynie grze aktorskiej nie można za dużo zarzucić. Taki np. Bogusław Linda, aktor nieprzeciętny, charakterystyczny, z ogromnym warsztatem i talentem, tutaj wypada świetnie grając upalonego trawką i właśnie robionego w bambuko oficera SB. Szczególnie w momencie, gdy zaśmiewa się z przygód agenta Stirlitza w nudnym jak flaki z olejem serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”. Za partnera ma  Michała Pielę – nierozgarniętego policjanta-grubaska z Ojca Mateusza, co akurat jest udanym nawiązaniem ze strony twórców. Pojawia sie też Jan Nowicki jako nobliwy, emerytowany cinkciarz, cieszący się szacunkiem nawet wśród milicyjnych „krawężników”. Niestety, aktorzy podczas pracy na planie nie mają pojęcia jak będzie wyglądała zmontowana całość. Podejrzewam, że gdyby tak było, to Olaf Lubaszenko sam grałby z połowę postaci.

Sztos był o czymś. O przyjaźni, zemście, oszustwie, zdradzie. I mówił o tym w piękny, wyważony, ale interesujący sposób. Sztos 2 jest do bólu wtórny. Stanowi zbiór powtarzanych z pierwszej części zabawnych powiedzonek i sytuacji. Równie dobrze mógłby nazywać się Sztos 18. Pod względem artystycznym ani trochę nie przypomina udanego poprzednika. Co może być tego przyczyną? Zupełnie zdezorientowany wskażę Olafa Lubaszenkę jako współscenarzystę oraz Cezarego Pazurę jako producenta. W Sztosie nie brali się za te odpowiedzialne funkcje i było dobrze. A najbardziej mierzi popisywanie się przez bohaterów swoim starym numerem, czyli podmianą pieniędzy podczas jakiejkolwiek transakcji (np. uiszczania rachunku w restauracji – Eryk i Synek płacili uczciwie, nawet nabici w butelkę przez kelnera), czy też pojawienie się znowu tych samych bokserów, którzy w każdym filmie Lubaszenki wcielają się w inne postacie.

Ale, jako że doceniam pracę wykonaną przez twórców, nie będę go Wam całkowicie odradzał. Są też zabawne momenty, np. gdy nasi bohaterowie wychodzą z kanału na terenie warszawskiej Cytadeli (jak przepchnęli się przez ten wąski właz z kołem zapasowym?), albo podczas intymnych igraszek Synka z nowo poznaną koleżanką, gdy za oknem pokazuje się przejeżdżający czołg. Poza tym, dla niepoprawnych wielbicieli polskiej motoryzacji, czy historii też się coś znajdzie: ciekawa scenka leśnego pościgu milicji za głównymi bohaterami, czy też pięknie odtworzone umundurowanie, wyposażenie i pojazdy milicyjne. Film ratuje też muzyka i zawarte w nim utwory: Byłaś serca biciem Andrzeja Zauchy, Czas nas uczy pogody Krzesimira Dębskiego i Jacka Cygana, Pamiętam ciebie z tamtych lat Krzysztofa Krawczyka, czy Nie poganiaj mnie bo tracę oddech Maanamu. Niestety, brakuje tego najlepszego utworu: tytułowego Sztosu w wykonaniu Kazika.

Ogólnie – film nadaje się najbardziej na polonijną imprezę wśród rodaków, przy muzyce z laptopowych głośniczków, po którejś flaszce, na zasadzie: „Ej, ściągnąłem za****sty polski film!”.

Autor: Marcin Śmigielski

80 milionów:najbardziej amerykański polski film

z8871017Q,Tylko-do-konca-2010-mozna-bylo-wymienic---stare-pieniadze---

Grudzień ’70, strajki, „Solidarność”, stan wojenny. O wydarzeniach tego okresu polska kinematografia wydała na świat już kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt filmów. W większości udanych, a niektóre są w dodatku interesujące. Kolejny, Wałęsa w reżyserii Andrzeja Wajdy, właśnie znajduje się w fazie postprodukcji. Niektóre z nich, jak np.: Człowiek z żelaza Wajdy, Śmierć jak kromka chleba Kazimierza Kutza, czy Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł Antoniego Krazue, traktują o tych wydarzeniach bardzo dosłownie. Ocierają się o dokument, a główny bohater zostaje wrzucony w centrum właśnie tworzącej się historii. Inne, takie jak: Wszystko co kocham Jacka Borcucha, Dom zły Wojciecha Smarzowskiego, czy bodaj jedyna udana komedia w tym temacie, Rozmowy kontrolowane Sylwestra Chęcińskiego, to z kolei luźne nawiązania do tamtych wydarzeń, które są jedynie tłem dla fabuły i głównych bohaterów. W tym kontekście dość trudno mi sklasyfikować powstały niecały rok temu 80 milionów Waldemara Krzystka. Bo jest tu co prawda dokumentacja wydarzeń na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego, ale jest i przygoda, i niezła intryga, i można się też pośmiać. A co najlepsze – wszystko to podane jest w dobrze wyważonych proporcjach. Jeszcze raz potwierdza się, że najciekawsze historie pisze samo życie. Cała fabuła jest bowiem oparta na faktach.

Wrocław, grudzień 1981 roku. Życie wygląda tu jak w każdym tego typu mieście w ówczesnej Polsce. Ludzie stoją w niekończących się kolejkach, wstaja o świcie do pracy, niektórzy prowadzą działalność antykomunistyczną. Nasilają się prowokacje Służby Bezpieczeństwa. Nieuchronnie zbliża się konfrontacja władzy z opozycją. Czując wiszącą w powietrzu wojnę, Zarząd Regionu Dolny Śląsk NSZZ „Solidarność” postanawia wycofać z banku związkowe pieniądze, zanim konto zostanie zablokowane przez władze. Dalej fortunę trzeba przechować, a i samemu nie dać się złapać. Uwierzcie mi, oglądając ten film, trudno uwierzyć, że to działo się naprawdę. Oprócz klasycznego antagonizmu na linii milicja-opozycja, w filmie swój udział mają także: SB, kontrwywiad wojskowy, księża, cinkciarze, a nawet… „cichociemni”, których losy po wojnie i przetrwaniu okresu stalinizmu potoczyły się różnie, a którzy teraz mają okazję służyć młodszym kolegom radą i wsparciem. Osią całej fabuły jest oczywiście sprzątnięcie fortuny sprzed nosa „esbecji”. Wokół niej umiejętnie umieszczone są wątki poboczne: małżeństwo Staszka z Anią, niepokojący związek Maksa z francuską dziennikarką, czy  – o czym dowiadujemy się dopiero w drugiej połowie filmu – zaskakująca relacja między dwoma wysokiej rangi oficerami.

Cały pierwszy plan filmu obstawiony jest aktorami młodszego pokolenia. W roli Władysława Frasyniuka występuje Filip Bobek, szerszej publiczności znany z serialu Barwy szczęścia. Również serialową twarzą jest grający Józefa Piniora Krzysztof Czeczot. W jego kolegę, który wspomaga go w podejmowaniu i transporcie pieniędzy, Piotra Bednarza, wciela się Maciej Makowski. Ostatniego z bohaterów najbardziej spektakularnej akcji stanu wojennego, Stanisława Huskowskiego gra Wojciech Solarz, który – mam wrażenie – ma najwięcej znaczących ról na koncie z wymienionej czwórki. Choćby policjanta-ofermę Cielęckiego z trylogii U pana Boga za piecem, czy Juniora z serialu Oficer. Narzeczoną Józka odtwarza znana m.in. z Wszystko co kocham Olga Frycz. Ale prawdziwym strzałem w dziesiątkę było obsadzenie Piotra Głowackiego w roli chamowatego kapitana SB, Stanisława Sobczaka. To właśnie ta postać wprowadza do filmu duży element humoru. Jego zacietrzewienie i imponujący repertuar „łaciny” wyglądają dość groteskowo w zestawieniu z jego wysokim głosem, a cyniczny uśmiech od razu przypomina Jacka Nicholsona w Batmanie. Jego podwładnych grają m.in.: Sonia Bohosiewicz (Czerniak), użyczający głosu Maślanie w Włatcach móch Adam Cywka (Zubek) i aktor o twarzy idealnej do odtwarzania negatywnych postaci, Mirosław Haniszewski („Gapa”). Patrząc na ich poczynania w pracy operacyjnej widzimy, że wulkanami intelektu raczej nie są, podobnie zresztą jak ich przełożony. Można zadać sobie więc pytanie: dlaczego to akurat Sobczak kieruje ich zespołem? Odpowiedź znajdziecie w filmie, obserwując jego zachowanie, zwłaszcza wobec przesłuchiwanych. Nie zabrakło oczywiście starszych i uznanych aktorów: Jana Frycza w roli majora Bagińskiego z Wojskowej Służby Wewnętrznej, Mirosława Baki jako komendanta miejscowej Komendy Wojewódzkiej, czy Krzysztofa Stroińskiego wcielającego się w postać księdza „Żegoty”. Na szczególną uwagę zasługują jednak: Adam Ferency w epizodycznej roli arcybiskupa Gulbinowicza oraz Mariusz Benoit jako tajemniczy sprzymierzeniec młodych solidarnościowców. To są te role, o których mówi się: mistrz drugiego planu. Filmowa wersja autentycznego wydarzenia jest oczywiście wzbogacona o sytuacje i postaci fikcyjne, jak np. Maks (Marcin Bosak) i jego perypetie z oszałamiającej urody reporterką francuskiej telewizji (Emilia Komarnicka). Notabene, puenta ich związku warta jest głównego wątku.

Dobry film to taki, który jeszcze nazajutrz nie pozwala o sobie zapomnieć. I takim jest dla mnie 80 milionów. Nawet mimo pewnych niedociągnięć. Po dziś dzień niepojętym dla mnie jest, dlaczego potrafię zrozumieć wszystko, co wypowiadają starsi i doświadczeni aktorzy, a problemy następują, gdy na ekranie pojawiają się młodsi. A przecież grają w tym samym filmie, więc nie jest to wina dźwiękowców. No i główna bolączka wieloletniego wielbiciela serialu 07 zgłoś się. W 80 milionach następuje scena pościgu samochodowego oficerów SB za chwilowo najbogatszymi ludźmi w Polsce, czyli naszymi bohaterami, którzy przed chwilą podjęli pieniądze. A czym mieliby się ścigać po ulicach Wrocławia na początku lat osiemdziesiątych? Syrenkami, warszawami, wartburgami? To mieliśmy okazję oglądać w przygodach kapitana Sowy, w latach sześćdziesiątych. Teraz wyglądałoby to co najmniej groteskowo. W miarę wtedy szybkim i najbardziej odpowiednim do tego celu samochodem był fiat 125p. Nie ma bardziej urzekającej sceny dla wielbiciela polskiej motoryzacji (zwłaszcza takiego, który pamięta czasy, gdy na polskich ulicach widać było głównie polskie pojazdy), niż pościgi w wykonaniu tej polsko-włoskiej myśli technicznej. We wszystkich najnowszych filmach tego rodzaju, te samochodowe zabytki raczej widzimy odchuchane, nienagannie nawoskowane (nawet zimą…), a w całym filmie przejeżdżają raptem kilkadziesiąt metrów. 80 milionów miał wielką szansę zaistnienia w polskiej kinematografii jako film z najlepszą od czasów 07 zgłoś się sceną pościgu samochodowego z udziałem legendarnych produktów polskiej motoryzacji. Miał… ale jej nie wykorzystał. Niczym u „Orłów Engela, Janasa, Beenhakkera, Smudy”, szansa była nieprzeciętna, możliwości spore, a wyszło jak zawsze. Scena jest rozpaczliwie krótka. Wprawdzie twórcy filmu dysponowali kwotą dziesięć razy mniejszą niż 80 milionów, ale nie wierzę, że nie wystarczyłoby na dodatkowych kilka godzin dla dwóch kaskaderów, bądź kierowców rajdowych i serwis zasłużonych fiacików. Dlaczego…?  :(

Na otarcie łez pozostaje – jak zawsze – muzyka. Tej w 80 milionach nie można nic zarzucić. W tle wydarzeń brzmią nieśmiertelne szlagiery tamtego okresu: Psalm stojących w kolejce Krystyny Prońko, Jestem kobietą Maanamu, Dorosłe dzieci Turbo, Przeżyj to sam Lombardu, czy świetna ilustracja finałowej sceny bitwy z milicją – Chcemy być sobą Perfectu (często wówczas śpiewane przez fanów jako: „Chcemy bić ZOMO”). No i plenery! Akcja filmu zahacza o najpiękniejsze punkty Wrocławia – m. in. Most Grunwaldzki i okolice Katedry św. Jana Chrzciciela. Warto je odwiedzić osobiście.

Kogo, poza emigrantami i ludźmi, którzy to przeżyli, obchodzi dziś stan wojenny i skłócona „Solidarność”? Młodzież interesuje się tym tematem tylko tyle, ile potrzebuje do odfajkowania na ocenę. Tymczasem od wielu moich młodszych przyjaciół słyszałem wiele pochlebnych słów pod adresem tego filmu. To znaczy, że nie tylko obejrzeli go do końca, ale także im się podobał. Niektórzy recenzenci nazywają 80 milionów najbardziej amerykańskim polskim filmem. Nie sposób się z nimi nie zgodzić. Zawiera wszystko to, czego nie powstydziłaby się przyzwoita, hollywoodzka produkcja. Jest intryga głównych bohaterów i ich antagonistów – wygrywa sprytniejszy i odważniejszy. Jest wiele momentów zaskoczenia i emocji; jest humor, romans, szczypta erotyzmu, przemoc, radość i w końcu efektowne zakończenie. A wszystko w naszych, polskich realiach i scenerii. I można zrobić historyczny film ciekawie? Można!

Polecam.

 

Autor: Marcin Śmigielski

Fot.: materiały prasowe

DVD Enej – polsko-ukraińska kooperacja na Przystanku Woodstock 2011

133656_1

Są jednymi z tych, którzy oparli się tsunami wody sodowej i bylejakości po wygraniu popularnego programu promującego młode talenty. Nie podpierają rosnącej sławy skandalami, lecz tym, w czym są najlepsi – swoją muzyką. Chociaż istnieją już dziesięć lat, to popularność zyskali dopiero w 2010 roku, po zwycięstwie w polskiej edycji „Must Be The Music. Tylko muzyka”. Udowodnili tym samym, że można pójść w „komerchę”, a jednocześnie zachować własny od lat, nienarzucony styl. Szersza publiczność zna ich nie tylko z telewizora. W 2010 roku pojawili się przed niebagatelną rzeszą pół miliona ludzi podczas sierpniowego Przystanku Woodstock. Publiczność doceniła ich koncert, przyznając im nagrodę „Złotego bączka”, które to trofeum wiąże się z ponownym wystąpieniem w kolejnej edycji festiwalu. I to właśnie w 2011 roku koncert zespołu Enej został zarejestrowany na zestawie CD + DVD, wydanym niedawno przez firmę Złoty Melon. Przypomnę, że Złoty Melon zajmuje się m.in. wydawaniem i sprzedażą wszystkiego, co nosi logo fundacji Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Dochód przeznaczany jest w całości na jej cele statutowe.

Jako słuchacze polskich i polonijnych stacji radiowych, być może będziecie kojarzyć utwór „Radio Hello”. Jego pojawienie się w większości polskich stacji, to efekt obecności zespołu w wyżej wymienionym programie TV – wygrali właśnie tą piosenką. Nie mogło jej zatem zabraknąć na DVD. Ale po kolei. Płyta rozpoczyna się – jak wszystkie woodstockowe krążki wydane w 2011 roku – reklamą książki podsumowującej dwadzieścia lat działalności WOŚP. W sumie dobrze, że reklamują ją gdzie się da. Osób żywiących nieuzasadnioną nienawiść do fundacji i jej prezesa ciągle trochę jest. Co prawda ci, którzy chcą generować nienawiść dla samej nienawiści, będą to robić niezależnie od wszystkiego, ale książkę i tak warto przeczytać. Odłoży się ją na półkę mądrzejszym.

Okładka płyty, to tradycyjnie pląsające, charakterystyczne i przekolorowe wzory. Dziesiątki zdjęć i informacji o zespole. Spis utworów i informacje techniczne. Czyli to, co każda szanująca się okładka powinna zawierać. Płyta nie różni się od innych pod względem menu (czy, jak mawia Zenon Laskowik w swoich skeczach, jadłospisu): start, wybór poszczególnych utworów, ustawienia i dodatki, w których tym razem mamy tylko fotosy i wywiad z muzykami po koncercie. „Tylko”, ponieważ w poprzedniej, „Projekcie Republika”, znalazło się kilka dodatkowych utworów z tego samego wieczoru. Brak dodatkowych bonusów znakomicie jednak rekompensuje sam koncert.

Dżentelmeni z firmy Enej rozpoczynają swój występ wyważenie, utworem „Komu”. Niczym doświadczony maratończyk wiedzą, że na pokazanie pełni możliwości przyjdzie czas później. Po kilku utworach polskich, nadchodzi czas na nawiązanie do pochodzenia niektórych członków zespołu – piosenkę „Myla moja”. Bo Enej jest przedsięwzięciem polsko-ukraińskim. Słychać to zresztą i w pozostałych ich utworach. Wszystko zabarwione jest cudownym ukraińskim, skocznym rytmem. To kolejny przykład na to, że muzyka nie zna granic. Z utworu na utwór atmosfera się rozkręca; chłopcy grają do poskakania, lekko, ale nie tandetnie. Ich muzyka bazuje na nurcie ska, z domieszką reggae i odrobiną rocka. Widać, że przy okazji sami sie dobrze bawią. Nie mówiąc już o woodstockowej publiczności, która w liczbie około siedmiuset tysięcy (!) przyjechała na swoje trzydniowe święto. Na pierwszy rzut oka widać, iż nie żałują, że wybrali Enej jako laureata „Złotego bączka”. Właściwa kapela na właściwej scenie. W drugiej części koncertu nastepują kawałki, które – w moim prywatnym rankingu – nawet największemu sztywniakowi każą wyluzować kolana: „Żyj”, „Radio Hello” i „Nocą”. Na zakończenie koncertu – niespodzianka dla widzów: wręczenie zespołowi „Złotego bączka”. Po krótkiej „ceremonii” koncert kończy się, tym razem definitywnie, dwoma bisami.

Posługując się slangiem – Enej daje radę. Jest to zdecydowanie zespół koncertowy. Jego płyty studyjne brzmią zbyt sterylnie jak na taki potencjał energii, zawarty w tych siedmiu niepozornych (oprócz perkusisty) chłopakach. Dobrze zatem, że wreszcie, za pośrednictwem Złotego Melona pojawiła się ich płyta koncertowa. I to od razu combo DVD + CD. Ta polsko-ukraińska kooperacja wypada o niebo lepiej niż np. organizacja Euro. Mistrzostwa, chociaż udane pod względem prestiżowym dla Polski, już się skończyły, a muzyka Eneja potrwa jeszcze długo. I nie wywołuje ona protestów roznegliżowanych, wątpliwej urody feministek. Dla mnie wybór jest prosty.

Miłego odbioru!

Autor:Marcin Śmigielski

Fot:internet

Sweterek barda. Wiśniewski & Wawrzyniak w poezji śpiewanej

429293_316918048344139_154203257948953_844835_535398312_n

To, że Michał Wiśniewski potrafi zaskakiwać, wiemy wszyscy. Nawet ci, którzy deklarowali swą głęboką niechęć wobec zespołu Ich Troje, którego twórczość – nie wiedzieć czemu – określali mianem disco polo. Nie trzeba było Wiśniewskiego słuchać, żeby go nie lubić, wystarczyło nieostrożnie zerknąć na półkę z gazetami w kiosku. Przyciągać uwagę i wzbudzać niezrozumiałą złość umiał od zawsze. Nawet ostatnio, gdy plotkarski świat obiegła informacja o jego chorobie nowotworowej. Tu wypowiem się nieco bezczelnie, ale szczerze: życzę i Michałowi, i sobie, żeby w końcu okazało się to kolejnym chwytem marketingowym. To nie wszystko. Ponadto „Wiśnia” ogłosił, że wystartuje w najbliższej edycji rajdu Dakar. Pojedzie ciężarowym Manem jako nawigator weterana tej imprezy, Grzegorza Barana. W końcu nastąpiła też i muzyczna nowina: kilka miesięcy temu ukazała się najnowsza płyta z udziałem Michała Wiśniewskiego. „Sweterek, czyli 13 postulatów w sprawie rzeczywistości” zawiera piosenki zduńskowolskiego muzyka i poety, Andrzeja Wawrzyniaka.

Fot: M.Śmigielski

Chociaż autorem kompozycji na płycie jest głównie „Wawrzyn”, to nic jej nie uchroni od faktu, że będzie kojarzona z Wiśniewskim. Założę się, że nikt z was nie słyszał o Andrzeju Wawrzyniaku z niewielkiej Zduńskiej Woli w województwie łódzkim. I bardzo dobrze. Dzięki temu powstał krążek o bogatej zawartości artystycznej. Odważę się nawet stwierdzić, że po raz pierwszy w swojej karierze muzycznej Michał Wiśniewski pojawił się na wartościowej, dobrej płycie. No właśnie, tu tkwi największa niespodzianka: płyta zawiera piosenki z nurtu tzw. poezji śpiewanej. Chociaż w repertuarze Ich Troje pojawiały się nieraz kawałki pretendujące do tego miana, to grzechem ignorancji byłoby porównywanie ich z tym, co słyszymy na „Sweterku…”.

Zresztą przewrotnym nawiązaniem do Ich Troje może być właśnie tytułowy sweterek. Nie kolorowe pióra i nabijane cekinami kostiumy za kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zwyczajny sweterek, prawdopodobnie w stonowanym kolorze, raczej z lumpeksu niż z markowego sklepu, może nawet nie pierwszej świeżości, za to własny i wygodny. Znakomicie nawiązuje do klimatu płyty, ale i do tego, o czym ona opowiada. Są to raczej spokojne, ale bezkompromisowe utwory poetyckie, z towarzyszeniem ciekawej, nienachalnej muzyki, w której główną rolę gra gitara (ukłony dla diabelnie utalentowanych młodych panów Wawrzyniaków!). „Ta płyta jest o tęsknocie za uczciwością, rzetelnością i sprawiedliwością, za rzeczywistością wypełnioną tymi trzema wartościami.” – mówi Andrzej Wawrzyniak o projekcie.

Znajdziemy tu m.in. troski i zwierzenia człowieka parającego się zawodem artysty („Analfabetyzm przestał mnie krępować, odkąd widzę z jakim trudem dźwigacie te genialne głowy…”, „Dajcie wódkę poetom i śledzie, dla nich kawior na stole to grzech, oni muszą wynurzać się w biedzie, by prawdziwie zabrzmiał ich śpiew.”). Najwięcej jednak jest tytułowych postulatów w sprawie rzeczywistości: „Tak trudno powiedzieć zwyczajne przepraszam, lub choćby tak proste dziękuję, a pełne koryto bez snów i poezji każdemu tu prawie smakuje.”, „Trudno tak żyć, choć w sklepach tyle pomarańczy, trudno tak żyć, gdy nawet miłość nic nie znaczy.”, „Panie Stańczyk! Pan by się tu przydał, bo tu wszędzie fałsz i ohyda, może znalazłby Pan króla, co by zechciał wziąć w obronę tę krainę po przejściach?”, „No bo jak nie rzucać mięsem, k****, gdy byle dupek może iśc na dyrektora, jeśli tylko do szeregu stanął z tym, co skutecznie otumanił elektorat.”

Mówiłem, że bezkompromisowo… To już nie są hity Ich Troje szyte w uniwersalnych rozmiarach dla każdego. To jest gatunkowy towar dla koneserów – komu sie nie podoba, nie musi brać. Płyta jednak nie pozostawia po sobie wyłącznie gorzkiego wrażenia. Wiadomo bowiem, że najgłębiej zapadają w pamięć utwory najbardziej wyraziste, oraz… te, które słyszymy jako ostatnie. A ostatni „Niech nadejdzie dobry czas”, z pokrzepiającym tekstem i pogodną muzyką, zaśpiewany przez Wiśniewskiego w duecie z Wawrzyniakiem, daje słuchaczowi nadzieję. Każdy może sobie sam dopowiedzieć na co.

Projekt ten jest prawie rodzinnym przedsięwzięciem „Drużyny Wawrzyna”, czyli Andrzeja Wawrzyniaka i jego trzech synów: Dariusza (gitary, współrealizacja nagrań), Krzysztofa (perkusja, śpiew) i Piotra (git. basowa, śpiew). Prawie, bo – pomijając Wiśniewskiego – nie obyłoby się bez: Wiktora Bartosa (studio, realizacja nagrań i chórki), Natalii Jarosławskiej (chórki) i Tomasza Cyranowicza (git. basowa).

Polecam!

kolaż:Z.P.Wasilewski

Autor:Marcin Śmigielski, zduńskowolanin

Fot.: autor, Internet

„Oddajcie nam Glacę”, czyli Projekt Republika na DVD, Przystanek Woodstock 2011

Gorączka eurokibicowania już za nami, można zatem na chwilę pochylić się nad czymś bardziej krzepiącym niż poczynania PZPN i bardziej niezawodnym niż nasza reprezentacja. Czyli nad muzyką.

Rok 1981 był szczególny w historii muzyki. To właśnie wtedy, z inicjatywy dwóch nastolatków: Larsa Ulricha i Jamesa Hetfielda powstał w Los Angeles zespół Metallica. W tym samym roku i całkiem niedaleko, bo na przedmieściach Miasta Aniołów rodzi się trashmetalowy Slayer. W Teksasie bracia Abbott zakładają metalową Panterę. Nadchodzi mocne uderzenie; dni ery disco są policzone. Tymczasem w oddalonej o kilkanaście tysięcy kilometrów i nękanej niepewnością Polsce, zachodzą podobne procesy, choć na naszą, swojską skalę. Oprócz wyrastających jak grzyby po deszczu zespołów punkowych i reggae, powstaje m.in. Lady Pank, Lombard i Republika. I podobnie jak ich amerykańscy „bracia”, również nie tylko urozmaicają słuchaczom nieciekawy byt, ale pozostawiają po sobie wiele nieśmiertelnych piosenek. O ile Lady Pank, Lombard, Bajm i im podobne są produktami szytymi na miarę i na konkretne zamówienie, w celu zabawiania publiczności, o tyle Republika, na czele ze swym charyzmatycznym liderem Grzegorzem Ciechowskim tworzy bezkompromisowe utwory w zyskującym wówczas coraz większą popularność stylu new romantic. Na szczególną uwagę zasługują odważne i nieprzeciętne teksty Ciechowskiego, które wraz z awangardową muzyką szybko zapewniają Republice spore grono oddanych fanów.

Zespół działał dwadzieścia lat. Jego istnienie zakończyła przedwczesna śmierć Grzegorza Ciechowskiego. Dla upamiętnienia dwóch okrągłych rocznic: odejścia lidera (2001) i założenia zespołu (1981), pozostali muzycy Republiki (Zbigniew Krzywański, Leszek Biolik z towarzyszeniem Bartka Gasiula i Andrzeja Rajskiego) otrzymali rok temu od Jurka Owsiaka zaproszenie na Przystanek Woodstock. Zagrali specjalny koncert pod nazwą Projekt Republika. Oprócz muzyków Republiki wystąpili znakomici goście, a całość została uwieczniona na płytach DVD i CD, wydanych przez Złoty Melon. I to właśnie wydawnictwo dostałem w swe łapki, aby przeprowadzić na nim dokładny rekonesans, a następnie opisać. Od razu mogę powiedzieć, że tu, po obejrzeniu, nie będzie potrzeby śpiewania sobie cichutko niczym requiem: „Nic się nie stało Polacy, nic się nie stało” oraz „Już za cztery lata…”. Za to w głowach pozostaną nam kolorowe światła Przystanku Woodstock i przepiękne wykonanie legendarnych numerów Republiki.

Jak zwykle w przypadku Złotego Melona, o okładce DVD można powiedzieć wiele, tylko nie to, że jest nudna. Znakomicie zapowiada wybuchową zawartość. Menu główne, tradycyjnie zaczyna sie reklamą książki „Róbta co chceta, czyli z sercem jak na dłoni – 20 lat grania”. Kto chce, może pogrzebać w ustawieniach dźwięku lub obejrzeć sobie na początek fotosy z koncertu oraz wywiad z muzykami.

Pierwszy na scenę wchodzi Andrzej Kraiński. Nic Wam to nazwisko nie mówi? Kobranocka…? „Kocham cię jak Irlandię” – i wszystko jasne. Obdarzony nieprzeciętnym głosem „Kobra” rozpoczyna koncert utworem „Paryż Moskwa 17.15”. Po nim na scenie zjawia się Tomek Lipnicki z niegdysiejszej kapeli Illusion. „Gadające głowy” w jego wykonaniu brzmi równie energetycznie jak w oryginale, aczkolwiek trochę do życzenia pozostawia dykcja „Lipy”. Taki mój fetysz lingwistyczny… Tego wieczoru wystąpili również: Tomek Makowiecki w utworze „Reinkarnacje”, Kasia Kowalska w legendarnym „Tak, tak, to ja”, jeden z laureatów polskiego „Idola”, Maciej Silski w „Sam na linie” i Jacek Bończyk w „Halucynacjach”.

Najbardziej poruszające, niekoniecznie ze względu na energię występy zaliczyli: Ania Dąbrowska, która zaśpiewała najbardziej bujający utwór wieczoru, „Sexy doll”, charyzmatyczny lider Acid Drinkers, czyli Titus, który ostrym jak igła głosem zaprezentował „Kombinat”, i Piotr „Glaca” Mohamed ze Sweet Noise, który zaproponował heavymetalową interpretację „Białej flagi”. Jego występ był niezapomniany nie tylko ze względu na zadziorny głos.

Otóż pod koniec utworu Glaca po prostu… skoczył z trzymetrowej sceny w publiczność. Ta niezawodnie poniosła go na ramionach po woodstockowym polu. W obawie o zdrowie wokalisty, harmonogram imprezy oraz o wartościowy mikrofon, trzymany przez niego w ręku jeszcze przed chwilą, na scenę wkroczył sam dyrygent Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a tym razem szef Woodstocku, Jurek Owsiak. Jego uprzejma prośba: „I oddajcie nam Glacę…”, powtórzona kilkakrotnie, w końcu odniosła skutek. Glaca przy pomocy ochroniarzy z góry i dzielnych woodstockowiczów z dołu, został wywindowany z powrotem na deski. Przedostatni kawałek, „Psy Pawłowa” zaśpiewał wieloletni basista Republiki, Leszek Biolik. Na zakończenie koncertu wszyscy artyści, którzy pojawili się tego wieczoru na scenie, wykonali wspólnie jeden z najpiękniejszych utworów nie tylko Republiki, ale i w historii polskiej muzyki w ogóle – „Nie pytaj o Polskę”. Zanim to jednak nastąpiło, Leszek Biolik i Zbyszek Krzywański, w podziękowaniu za zaproszenie wręczyli Jurkowi Owsiakowi gitarę basową, z udziałem której nagrano trzy ostatnie płyty Repubilki. Puenta Biolika: „Wiesz co z nią zrobić, prawda?” każe domyślać się, że podczas XXI finału w styczniu 2013, gitarę będzie można wylicytować na internetowej aukcji.
Myli się ten, kto myślał, że to koniec koncertu. Złoty Melon nie sępi i nie wstawia komercyjnej „atrapy dla turystów”. Ta oferta zawiera jeszcze niespodzianki. Wystarczy wyjść do menu i wybrać „Dodatki”. Oprócz zdjęć z koncertu i wywiadu z muzykami, znajdziemy tam jeszcze intrygujące projekty zatytułowane: Depresjoniści i RGB (obecnie Elements). Są to kapele związane z dawną Republiką głównie przez jej muzyków i pamięć Grzegorza Ciechowskiego. One również wystąpiły na Woodstocku 2011.

Jak zwykle w przypadku wydawnictw Złotego Melona, cena „Projektu Republika”, jak i innych woodstockowych wydawnictw trzyma się na średnim pułapie cen płyt CD w dobrych sklepach muzycznych w Polsce – 34,99 zł. Różnica polega jednak na tym, że tutaj dostajemy obie płyty (DVD + CD) jednocześnie, w estetycznym opakowaniu, przebogatym w zdjęcia i informacje. Do nabycia na stronie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i w największych sklepach muzycznych w Polsce. Miłego odbioru!

Autor:Marcin Śmigielski
Fot.: Internet

Krążki energii, czyli DVD Raggafaya i Łąki Łan, Przystanek Woodstock 2011

cover_15886_32e77

Raggafaya i Łąki Łan to zespoły, których muzykę najogólniej można określić mianem alternatywnej. Obie są kapelami nieopisanie kolorowymi z niewyczerpanymi ładunkami energii. Ilość pozytywnych wibracji, jaką można zostać obdarowanym podczas ich koncertów, pozwala na godzinę-półtorej przenieść się w inny, beztroski wymiar.

Złoty Melon to wydawnictwo współpracujące z fundacją Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Zajmuje się m.in. internetową sprzedażą produktów z logo WOŚP, organizacją imprez (w tym Przystanku Woodstock), a także, lub przede wszystkim, jest największym w Polsce wydawcą płyt DVD z muzyką rockową w wersji koncertowej. Pod jego szyldem ukazało się już ponad trzydzieści płyt.

Co łączy te dwa zespoły i wyżej wymienioną firmę? Płyty DVD, które zostały wydane przy okazji ich koncertów podczas siedemnastej edycji Przystanku Woodstock, czyli w 2011 roku. W czasach, gdy muzyka masowo ściągana jest z sieci, płyty muszą przyciągać słuchaczy już nie tylko zawartością, oferując więcej niż internet, ale i estetyką. Te akurat dobrze spełniają owe kryteria. Okładki obfitują w fantazyjne, kolorowe motywy. Po otwarciu czeka nas mała niespodzianka i ciekawostka. W środku znajduje sie dodatkowo płyta CD z zapisem tego samego koncertu. A nic tak nie cieszy ucha jak dobry wykonawca na żywo, bez studyjnych poprawek i nakładek. I to wszystko kosztuje tyle, ile średnio musimy zapłacić w polskich sklepach muzycznych za zwykłą płytę CD.

Na pierwszy ogień idzie Raggafaya. Płyta (podobnie zresztą jak pozostałe) rozpoczyna się reklamą książki Jurka Owsiaka „Róbta co chceta, czyli z sercem jak na dłoni – 20 lat grania”, wydanej pod koniec 2011 roku z okazji dwudziestej rocznicy istnienia fundacji WOŚP, opisującej m.in. historię fundacji i wszystko czym się zajmuje, a także zawierającej szczegółowy wykaz zakupionego do tej pory sprzętu i setki zdjęć. W menu płyty, oprócz standardowych opcji mamy też m.in. możliwość obejrzenia wywiadu z muzykami z Raggafaya. Przyznam, że nie przepadam za klimatami hiphopowymi, a z takich wywodzi się ten zespół. Dlatego płytę włączałem z niejaką obawą. Okazało się, że niepotrzebnie. Laureaci Konkursu Młodych Talentów w ramach festiwalu Reggae na Piaskach z 2011 r. już od pierwszego dźwięku zjednują sobie sympatię każdego słuchacza. Pozytywna energia wręcz wibruje z ekranu, a ich muzyka przypomina hiphop jedynie w minimalnej części. Znacznie więcej słychać tam nut z zakresu reggae i ska. I dlatego trudno określić, który utwór jest ich największym hitem, bo żaden z nich nie pozwala słuchaczowi stać w miejscu, co widać zresztą po tłumie woodstokowiczów, falującym pod wysoką na trzy metry sceną. Sami muzycy również nie ograniczają się tylko do grania. Po tym co widzę, przypuszczam, że nie muszą chodzić na siłownię. Jeden taki koncert i ze sceny schodzą dwa-trzy kilogramy lżejsi. To samo publiczność. Na smukłą sylwetkę masz chęć? Pakuj plecak i na Woodstock pędź!

Dobra zabawa trwa nieprzerwanie także na drugiej płycie, gdy zaczyna grać Łąki Łan.  To już ich drugi występ na Woodstocku.  W tym roku zostali zaproszeni specjalnie, aby nagrać DVD.  Choć grupa również stawia przede wszystkim na rozbujanie publiki do granic możliwości, to jednak od razu widoczne są różnice.  Panowie zżyci są z klimatami przyrodniczymi nie tylko poprzez nazwę.  Sami przebrani są za… zwierzęta łąkowo-leśne.  Mamy zatem jeża (Jeżus Marian – klawisze), królika (Cokictokloc – klawisze i bas), motyla (Megamotyl – perkusja), trzmiela (Bonk – gitara), konika polnego (Poń Kolny – klawisze), a najbardziej intrygującym i tajemniczym osobnikiem jest dla mnie wokalista–czarownik i przyjaciel wszystkich zwierzątek, noszący wdzięczny pseudonim: Paprodziad.  Niestety, niedawno zgolił brodę i pozbył się długich włosów, które to atrybuty świetnie potęgowały wrażenie tajemniczości.  Dziwię się, że fani zespołu nie napisali na ten temat oficjalnego protestu do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.  Odjechanego wizerunku grupy dopełnia ich muzyka będąca połączeniem funku, popularnego w latach siedemdziesiątych groove’u i pewnych, utrzymywanych w ścisłej tajemnicy ilości rocka.  Ich muzyka już nie bombarduje takimi energetycznymi impulsami jak Raggafaya – raczej częstuje .  Nie obniża się jednak poziom zabawy, a nawet więcej: Łąki Łan znany jest z tego, że do żywej muzyki tworzy intrygujące teksty.  Ich słowne łamańce i językowe innowacje, nierzadko zawierające piękne przykłady staropolszczyzny, powinny być materiałem na lekcje języka polskiego, w ramach ciekawszych zajęć szkolnych.  Trwający ponad godzinę koncert jest właściwie widowiskiem muzycznym, z dużą liczbą rekwizytów  i fantazyjnie kolorowych świateł – rzecz dzieje się, gdy nad woodstockowym polem zapadł już zmrok.  Mimo dość późnej pory, chyba nikt z uczestników festiwalu nie śpi. Nikt też jednak specjalnie o to nie dba, bo tu nie przyjeżdża się, aby się wyspać.  Wszyscy bawią się w najlepsze, bo to ich doroczne, muzyczne święto.  W menu głównym płyty,  tak jak na poprzedniej, możemy posłuchać co mieli do powiedzenia członkowie zespołu po zakończonym występie i obejrzeć koncertowe fotki.  Pozostaje mi po tym koncercie mały niedosyt – nie zagrali moich ulubionych „Jammin” i „Patyczaków”.  Mimo to jednak ich umiejętności wprawiania publiki w znakomity nastrój ciągle stoją na wysokim poziomie.

Koncertowe płyty DVD wciąż są w Polsce mało popularne.  Jednym z powodów są z pewnością zaporowe ceny, sięgające nierzadko stu i więcej złotych.  A czy widzieliście zestaw płyt koncertowych DVD + CD za dwanaście dolarów kanadyjskich?  Tyle kosztują płyty Złotego Melona.  I nie są jednorazowe, wydawane w szarym, ekologicznym papierze, ani nie zawierają odrzutów z wytwórni.  Tym większe moje wyrazy uznania dla wydawcy za to, że nie tylko potrafił ustalić cenę, która nie zwala z nóg (jeżeli już, to swoim niskim pułapem), ale w tym jeszcze dołączył CD.  Złoty Melon zapowiedział już koncerty Luxtorpedy, Leszka Możdżera, wspinającego się coraz wyżej zespołu Enej, a także intrygującego Projektu Republika, zagranego w trzydziestą rocznicę powstania tego zespołu.  Czekam na nie z niecierpliwością.

Autor: Marcin Śmigielski

Fot.:  Złoty Melon

Thanks Jimi czyli Gitarowy Rekord Guinnessa, Wrocław 2012

ggrw

Chociaż muzyk ze mnie żaden, to mogę powiedzieć, że miałem już okazję zagrać w dwóch największych orkiestrach świata. Pierwsza z nich to Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i oczywiście ma wymiar umowny i metaforyczny. Jednak ta druga to już najprawdziwszy zespół złożony głównie z gitarzystów. Konkretnie z 6345 osób obojga płci i przeróżnego wieku. Tyle wynosił ostatni rekord, ustanowiony w 2009 roku.

Mowa bowiem o Gitarowym Rekordzie Guinessa, który odbywa się we Wrocławiu, w pierwszym dniu maja, w ramach „Thanks Jimi Festival”. Polega on na równoczesnym graniu utworu „Hey Joe” Jimiego Hendrixa. Zagrałem w nim m.in. z Muńkiem Staszczykiem (T.Love), Mieczysławem Jureckim, Markiem Raduli (obaj ex-Budka Suflera) oraz… z Leonem Hendrixem, bratem legendarnego Jimiego. Jak to możliwe?

Historia tego sympatycznego happeningu zaczęła się w 1997 roku. Pomysłodawca projektu, Leszek Cichoński prowadził wówczas warsztaty gitarowe „Blues Express”. Adepci gitary uczyli się rzemiosła m.in. na utworze „Hey Joe”. Cichoński zagrał go z 17 gitarzystami-słuchaczami. Powstał wówczas zalążek pomysłu, który dojrzewał kolejnych pięć lat. W 2002 roku, na Przystanku Woodstock kawałek ten zagrano na 10 gitarach.

Później było coraz lepiej. Impreza na stałe zagościła na rynku Starego Miasta we Wrocławiu, już pod nazwą „Thanks Jimi Festival”. Dlaczego Wrocław? Bo to miasto gitary, jak głosi hasło promocyjne. Stamtąd zresztą pochodzą czołowi polscy gitarzyści, np.: Jan Borysewicz, Mieczysław Jurecki czy Leszek Cichoński, pomysłodawca festiwalu. Kolejne lata przynosiły kolejne rekordy, aż do 2009 roku, kiedy to nastąpił największy skok liczby uczestników – z 1951 do 6346 osób. Ten rekord pozostał niepobity przez nikogo na świecie, aż do roku 2012.

Wzięcie udziału w tej niepowtarzalnej imprezie było jednym z powodów mojej wizyty we Wrocławiu.  A jest to ułatwione przez organizatora do tego stopnia, że bardziej chyba nie można. We własnym zakresie należy postarać się oczywiście o gitarę i nauczyć grać „Hey Joe”.  Utwór ten składa się z pięciu podstawowych akordów, które każdy adept gitary poznaje już na początku edukacji: C/G/D/A/E, z ciekawym przejściem mniej więcej w połowie utworu.  Jednak nie trzeba umieć „szyć” jak Jimi Hendrix, Jan Borysewicz czy Leszek Cichoński.  Wystarczy cały czas dobrze „łapać” akordy i trzymać tempo oraz rytm.  Trzeba też dojechać do Wrocławia i mieć nocleg. Bardzo wygodne i w przystępnych cenach są hostele usytuowane w różnych częściach miasta, zwłaszcza przy głównych ulicach.  Stanowią one dość bogatą ofertę noclegową.

Niegdysiejszy dzień pochodów pierwszomajowych, dzisiaj we Wrocławiu wygląda zupełnie inaczej.  O godzinie 11.00 stawiam się na rynku Starego Miasta.  Jest już oblegany przez przyjezdnych, ale nie tak, jak będzie w momencie bicia rekordu.  Żar dosłownie leje się z nieba.  Pod specjalnym namiotem wolontariusze prowadzą rejestrację uczestników rekordu.  W formularzu wpisuję imię, nazwisko, numer dokumentu tożsamości i miasto, ewentualnie kraj.  Przepraszam patriotów, tym razem zdecydowałem się reprezentować Montreal i Kanadę.  Próba bicia rekordu nastąpi dopiero o godzinie 16.00.  Pozostały czas spędzam z moją przemiłą towarzyszką w chłodnych, piwnicznych ścianach pubu „Czeski film” nieopodal rynku.  Gdy wracamy, na scenie akurat gra Marcus Miller, znakomity amerykański basista jazzowy.

Następuje mały cud pogodowy: niebo zakrywa się chmurami, ale tylko na tyle, aby ogarnął nas przyjemny chłód, pozwalający dotrwać do końca wydarzenia.  Do próby jeszcze pół godziny. Wchodzę na wydzielony barierkami plac dla uczestników.  Znajduję w miarę puste miejsce i staram się najlepiej jak to możliwe nastroić swą gitarę.  Jeszcze wczoraj, w pociągu wymieniałem zardzewiałe i zaśniedziałe struny, które zdecydowanie nie były godne tego dobrze brzmiącego pudła.  Dlatego muszę je stroić przy każdej okazji, żeby nowe „druty” zdążyły się ułożyć.  Jednak nie jest to takie proste.  Kilkusetletni wrocławski bruk aż dudni od dźwięków ze sceny, a ja zwyczajnie nie słyszę swojej gitary.  Udaje mi się to dopiero awaryjnym sposobem, przyłożywszy ucho do pudła.  Tymczasem na scenie pojawiają się same sławy.  Oprócz Marcusa Millera i Leszka Cichońskiego, są to m.in.: Michał Urbaniak, Michał Jelonek, Mieczysław Jurecki, Marek Raduli, Wojciech Pilichowski oraz główny gość i największa niespodzianka tegorocznej imprezy – Leon Hendrix, rodzony brat legendarnego Jimiego.  Owacje na przywitanie gościa specjalnego łączą się z jego prośbą o podniesienie gitar do góry – Leon chce zrobić nam zdjęcie swoją komórką.  Zbliża się godzina „0”. Leszek Cichoński daje ostatnie wskazówki akustykom i rozpoczyna się kolejna doroczna próba pobicia Gitarowego Rekordu Guinessa.  Kilkanaście gitar na scenie i tysiące na całym rynku rozbrzmiewa jednym dźwiękiem.

Zabawne odczucie: nie słyszę zupełnie swojego pudła, ale wydaje mi się, że z gigantycznych głośników ustawionych przy scenie płyną właśnie moje dźwięki.  Nawet nie przypuszczałem, że „Hey Joe” może tak pięknie brzmieć na tyle gitar.  Wydawałoby się, że im więcej grających, tym większe prawdopodobieństwo rozbieżności i niezgrania.  Nic bardziej mylnego.  A nawet, paradoksalnie, w ten sposób łatwiej jest utrzymać się w muzycznych ryzach utworu.  Tymczasem następuje solowe przejście w połowie numeru.  To też ćwiczyłem już od Bożego Narodzenia, ale tym razem ze zdumieniem spostrzegam, że moje palce zwyczajnie drżą.  Teraz to nawet dobrze, że się nie słyszę. Jest czad. Jest atmosfera.  Muzyka ze sceny cichnie, słychać tylko tysiące gitar uczestników rekordu i solo Michała Urbaniaka na skrzypcach.  Ku naszemu smutkowi, utwór, choć w dość rozbudowanej wersji, dobiega końca.  Ostatni akord i kilka tysięcy gitar zostaje uniesione w powietrze.  Piękna chwila, ale to najpiękniejsze ma dopiero nastąpić.  Na scenę wchodzi prezydent Wrocławia, p. Rafał Dutkiewicz: „Proszę państwa, (…) wynik dzisiejszego spotkania: siedem tysięcy, dwieś…”.  Reszta jego słów ginie w huraganie owacji.

Pobiliśmy kolejny rekord, pierwszy raz od trzech lat.  Jest z czego być dumnym.  Pytam człowieka obok mnie czy słyszał dokładną liczbę, odpowiada, że chyba „siedem, dwa, siedem, trzy”.  Okazuje się, że słyszał dobrze, choć niektóre źródła podają o jeden więcej.   Ledwie dotarła do nas ta nowina, a już rozbrzmiewa kolejny kawałek.  Na scenie Muniek Staszczyk, piosenka nazywa się „Wild Thing” i chyba nie ma nikogo, kto by jej nie słyszał.  Tego nigdy nie grałem, ale wystarczy rzut oka na sąsiada.  Po kilku taktach idzie mi całkiem sprawnie.  Zresztą i tak się nie słyszę. Wbrew pozorom, największe (i najlepsze!) hity nie są skomplikowane.  Utwór się kończy, a wraz z nim próba – już wiadomo, że udana – bicia Gitarowego Rekordu Guinessa.  Ale festiwal „Thanks Jimi” trwa nadal. Ba! On już trwa od 29 kwietnia, a zakończy się nazajutrz, 2 maja. Dalsza część imprezy przenosi się na Wyspę Słodową. Zagra m.in. T.Love i gwiazda wieczoru, legendarny („Final Countdown”) zespół Europe.  Uczestnicy z cięższym sprzętem, mogą zostawić swój dobytek w depozycie w „Maciejówce”, czyli w kościele św. Macieja.  Tam również, w ostatnim dniu imprezy zagra Krzysztof Pełech, wirtuoz gitary klasycznej.  Organizacja stoi na wysokim, godnym Europy poziomie.  Zresztą musi, jeżeli wydarzenie to ma trwać nadal i mają być pokonywane kolejne rekordy frekwencji. A 7273 osoby to już nie przelewki.  Pobicie takiego rekordu będzie nie lada wyzwaniem.  Pieszo, aby ochłonąć nieco z wrażeń, udaję się w pobliże Wyspy Słodowej.  Do zobaczenia za rok, Wrocławiu!

Autor: Marcin Śmigielski

Fot:  Joanna Żurowska, www.heyjoe.pl