DSC_0016

Rzeźby lodowe

Miasteczko Saint-Côme, byłoby jednym z wielu dziesiątek podobnych i nie wyróżniających się miasteczek w całej prowincji More »

_DSC0042

Indiańskie Lato

Wyjątkowo ciepła temperatura w ciągu października wystarczyła, by wszyscy zaczęli mówić o Indiańskim Lecie. Czym rzeczywiście More »

huitre

Boso ale w ostrygach

Od wieków ostrygi są wyszukanym daniem smakoszy dobrej kuchni oraz romantyków. Ostryga od czasów antycznych uchodzi More »

ville-msh1

Góra Świętego Hilarego w kolorze dojrzałej dyni

Góra Św. Hilarego ( fr: Mont St-Hilaire) jest jedną z 8 gór (a raczej wzgórz ze More »

24pazdziernika2016Wojcik1

Henryk Wójcik (1947-2018)

Polonia montrealska pożegnała Henryka Wójcika w piątek 07 grudnia 2018 na uroczystej mszy pogrzebowej w kościele More »

Domestic_Goose

Milczenie Gęsi

Wraz z nastaniem pierwszych chłodów w Kanadzie oczy i uwaga konsumentów jest w wielkiej mierze skupiona More »

rok-ireny-sendlerowej-logo

2018 rok Sendlerowej

Uchwała Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 8 czerwca 2017 r.w sprawie ustanowienia roku 2018 Rokiem Ireny More »

Parc-Oméga1

Mega przygoda w parku Omega

Park Omega znajduje się w miejscowości Montebello w połowie drogi między Gatineau i Montrealem. Został założony More »

homer-simpson-krzyk-munch

Bliskie spotkanie ze służbą zdrowia.Nowela

Nie tak bardzo dawno temu w wielkiej światowej metropolii na kontynencie północno-amerykanskim w nowoczesnym państwie Kanadzie, More »

Flower-for-mother

Dzień Matki

Dzień Matki obchodzony jest w ponad 40 krajach na świecie. W Polsce mamy świętują 26 maja, More »

DSC_0307

Christo Stefanoff- zapomniany mistrz światła i koloru

W kanadyjskiej prowincji Quebek, znajduje się miasteczko Val David otoczone malowniczymi Górami Laurentyńskimi. W miasteczku tym More »

2970793045_55ef312ed8

Ta Karczma Wilno się nazywa

Rzecz o pierwszych osadnikach polskich w Kanadzie. W kanadyjskich archiwach jako pierwszy Polak imigrant z polski More »

Capture d’écran 2018-04-01 à 20.00.04

Rezurekcja w Parafii Św. Krzyża w Montrealu

W Montrealu oprócz czterech polskich parafii katolickich, zarządzanych przez Franciszkanów jest jeszcze jedna polska parafia należąca More »

Capture d’écran 2018-03-25 à 12.47.16

Wielkanoc w Domu Seniora

W sobotę 24 marca 2018 uczniowie z montrealskiego Szkolnego Punktu Konsultacyjnego przy Konsulacie RP w Montrealu More »

DSC_4819

Gęsie pipki i długi lot do punktu lęgu

Jak się mają gęsie pipki do długiego gęsiego lotu ? A jak się ma piernik do More »

embleme-insecte-montreal

Montrealski admirał

Entomologicznym emblematem prowincji Quebek  jest motyl admirał. W 1998 roku, Quebeckie Stowarzyszenie Entomologów zorganizowało publiczne głosowanie More »

Capture d’écran 2018-03-20 à 15.21.11

XVII Konkurs Recytatorski w Montrealu

W robotę 17 marca 2018 r. odbył  się XVII Konkurs recytatorski w Montrealu. W konkursie brały More »

herb templariuszy

Sekret Templariuszy

Krucjata albigeńska, jaką zorganizował przeciwko heretykom Kościół Katolicki w XIII wieku, zniszczyła doszczętnie społeczność Katarów, dzięki More »

Capture d’écran 2018-03-14 à 17.54.19

IV Edycja Festiwalu Stella Musica

Katarzyna Musiał jest współzałożycielką i dyrektorem Festivalu Stella Musica, promującego kobiety w muzyce. Inauguracyjny koncert odbył More »

800px-August_Franz_Globensky_by_Roy-Audy

Saga rodu Globenskich

August France (Franz) Globensky, Globenski, Glanbenkind, Glaubenskindt, właśc. August Franciszek Głąbiński (ur. 1 stycznia 1754 pod More »

Bez-nazwy-2

Błękitna Armia Generała Hallera

Armia Polska we Francji zwana Armią Błękitną (od koloru mundurów) powstała w czasie I wojny światowej z inicjatywy More »

DSC_4568

Polowanie na jelenia wirginijskiego, czyli jak skrócić zimę w Montrealu

Jest z pewnością wiele osób nie tylko w Montrealu, którym dokuczają niedogodności kanadyjskiej zimy. Istnieje jednak More »

CD-corps-diplomatique

Konsulat Generalny RP w Montrealu-krótki zarys historyczny

Konsulat Generalny w Montrealu jest jednym z trzech pierwszych przedstawicielstw dyplomatycznych powołanych przez rząd polski na More »

Capture d’écran 2018-03-07 à 08.47.09

Spotkania Podróżnicze: Krzysztof Tumanowicz

We wtorek, 06 marca w sali recepcyjnej Konsulatu Generalnego w Montrealu odbyło się 135 Spotkanie Podróżnicze. More »

Capture d’écran 2018-02-24 à 09.30.00

Polsko Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu

Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu ( PKTWP) powstało w 1934 roku jako nieformalna grupa. Towarzystwo More »

poutine 2

Pudding Kebecki,czyli gastronomiczna masakra

Poutine jest bardzo popularnym daniem kebeckim. Jest to bardzo prosta potrawa złożona generalnie z trzech składników;frytki,świeże kawałki More »

original.1836

Sir Casimir-rzecz o gubernatorze pułkowniku jej królewskiej mości

Przy okazji 205 rocznicy urodzin przypominamy sylwetkę Kazimierza Gzowskiego (1813 Petersburg-1898 Toronto),najsłynniejszego Kanadyjczyka polskiego pochodzenia – More »

Syrop-klonowy

Kanada miodem płynąca

Syrop klonowy powstaje z soku klonowego. Pierwotnie zbierany przez Indian, dziś stanowi istotny element kanadyjskiego przemysłu More »

Capture d’écran 2018-02-22 à 12.57.23

Nowy Konsul Generalny RP w Montrealu, Dariusz Wiśniewski

Dariusz Wiśniewski jest związany z Ministerstwem Spraw Zagranicznych od roku 1994.  Pracę swą rozpoczął w Departamencie More »

24 marzec 2015

Chronologia sprzedaży budynków Konsulatu Generalnego w Montrealu

20 lutego 2018 roku, środowisko polonijne w Montrealu zostało poinformowane bardzo lapidarną wiadomością rozesłaną do polonijnych More »

Tag Archives: Marcin Smigielski

Luxtorpeda nie zwalnia !

lux5

   Luxtorpeda, niczym przedwojenny superpociąg relacji Lwów – Zakopane ciągle pędzi przed siebie! Początek istnienia w 2010 roku, niemal sto koncertów tylko w roku 2012, Fryderyk za pierwszą płytę „Luxtorpeda” i platyna za drugą – „Robaki”, do tego wiele innych nagród i wyrazów uznania słuchaczy. Jedną z nich był Złoty Bączek 2011 – nagroda publiczności Przystanku Woodstock za najlepszy koncert festiwalu, wiążąca się z zaproszeniem na ponowny występ za rok. Ponowny koncert Luxtorpedy w Kostrzynie n. Odrą zaowocował ponownym DVD. Tym samym jest to już trzecia płyta DVD w dorobku zespołu. Do tego dwie płyty studyjne – dwuipółletni bilans godny pozazdroszczenia. Dlatego z tym większą przyjemnością i niecierpliwością rozerwałem folię pieczętującą najnowsze wydanie „Luxów” i Złotego Melona, nie mogąc się doczekać wrażeń wizualno-akustycznych.

lux3

            A te zaczynają się już po włożeniu DVD do odtwarzacza i odczekaniu standardowych ostrzeżeń i reklam. Obdarowani rzetelnym riffem wybieramy opcję „Koncert”. „Ustawienia” przydają się tylko posiadaczom kin domowych, „Dodatki”, czyli fotosy i wywiad zostawiamy na deser po koncerecie. Maszyniści Luxtorpedy prawie wcale się nie zmienili od zeszłego roku, z wyjątkiem wokalisty Hansa, który – o, zgrozo! – zapuścił bujną brodę. Koncert tym razem ma miejsce po zmroku, w tzw. prime-timie, czyli po ludzku mówiąc, w czasie największego zainteresowania. Na występ składa się czternaście utworów, mniej więcej po połowie z pierwszej płyty Luxtorpeda i z Robaków. Rozpoczyna się godzinna, hardrockowo-metalowa uczta z rapowaną okrasą. Brzmią doskonale znane kawałki o ugruntowanej już pozycji wśród fanów, m.in.: Fanatycy, Raus, Pies Darwina, Dwa wilki. Przed Za wolność następuje tradycyjne zgaszenie świateł i wyciągnięcie ponad głowy wszystkiego co świeci. Okazuje się, że Przystanek Woodstock może wyglądać świetnie nie tylko za sprawą świateł i dźwięków od strony sceny. Także półmilionowe morze świecących telefonów, latarek, zapalniczek i innych gadżetów, użytych w tym momencie przez publiczność wywiera niezapomniane wrażenie. Bywalcy koncertów Luxtorpedy znają ten zwyczaj, tak samo jak fakt, że Litza jest bardzo wyczulony na wszelkiego rodzaju nieprawidłowości dziejące się podczas występu. Byłem świadkiem, gdy podczas koncertu we wrocławskiej Hali Stulecia objechał ochronę za wyrzucanie fotoreporterów spod sceny. Tak samo tutaj bez skrępowania przerwał Niezalogowanego, ale na szczęście tym razem był to fałszywy alarm – nikt nie zemdlał we właśnie kręconym pod sceną „młynie”.

lux1

Podczas tego wyjątkowego koncertu nie zabrakło gości. Anna Witczak z folkowej grupy Dikanda i Paweł Paczkowski „Deep” z 52 Dębiec (macierzysty zespół wokalisty Hansa) udzielają się w utworze Gdzie ty jesteś? Przed Hymnem natomiast pojawiają się na scenie niepełnosprawni rugbiści z grupy Balian, zrzeszającej młodych sportowców na wózkach. Kiedy duch i serce jest silniejsze niż ciało, to ból wśród nieszczęść uczynił cię skałą – ta piosenka powstała specjalnie dla nich.

lux4

Po Autystycznym kończy się „część właściwa” koncertu. W tych momentach zawsze wychodzi na scenę Jurek Owsiak i zapowiada dwa bisy. Tym razem zapowiedź ta jest wzbogacona o miłą uroczystość – wręczenie Złotego Bączka. W spisie utworów na pudełku zaintrygowała mnie natomiast ostatnia pozycja p.t. Niespodziewane zakończenie. Mimo zastosowania supernowoczesnych soczewek kontaktowych nie zauważyłem takiego utworu na obydwu płytach studyjnych. Po dwóch bisach ciekawość moja zostaje nagrodzona. Zakończenie koncertu jest totalnie improwizowane. Na Jurku Owsiaku, który próbuje zakończyć przedstawienie zostaje stanowczo zawieszona gitara Litzy. On sam wskakuje za perkusję, na scenie pojawia się Acidolka (przedstawicielka internetowego fanklubu „Luxforum”) z waltornią, a miejsca przy mikrofonie zajmują Kmieta i Drężmak, na codzień obsługujący bas i drugą gitarę. Wdzięcznym rykiem intonują Kowboi, znaną skądinąd piosenkę biesiadną. Cierpliwość Owsiaka zdaje się nie mieć granic, gdy następnie rozbrzmiewają Orkiestry dęte. „Tak kończą ludzie, którzy dostają Złotego Bączka!” – skwitował niespodziewane zakończenie naczelny dyrygent Wodostocku.

lux2

I to w zasadzie jest dobrą puentą tego tekstu. Nie da się tego opowiedzieć lepiej, to trzeba zobaczyć. Zestaw DVD + CD nabywamy w SiemaShop.pl za 36,49 zł, a już 9 stycznia wychodzi kolejne combo, tym razem z koncertem Arki Noego z 2011 roku. Polecam.

Autor:Marcin Śmigielski

Fot. WOŚP, Mateusz Stachowski

Elektryczne Gitary – dr Sienkiewicz się nie starzeje!

Elektryczne Gitary

Zespół Elektryczne Gitary jest równieśnikiem niepodległej Polski; w tym roku obchodził dwudziestotrzylecie założenia. Wydał czternaście płyt. Dowodzony jest przez najlepszego muzyka wśród lekarzy i z pewnością odwrotnie, doktora nauk medycznych, neurologa, gitarzystę i autora tekstów – Kubę Sienkiewicza. Podczas XX finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, 8 stycznia b.r. wystąpił na scenie pod Pałacem Kultury. Następstwem tego udanego koncertu było zaproszenie na 18 edycję Przystanku Woodstock.

eg6

Pomimo dość kapryśnej pogody, jaka towarzyszyła półmilionowej publiczności na Woodstocku A.D. 2012, koncert (jak i cały festiwal) wypadł znakomicie. Tuż przed występem formacji Kuby Sienkiewicza przestał padać ulewny deszcz. Przed sceną utworzyła się spora kałuża, jednak nie stanowiła żadnej przeszkody i już po kilku minutach koncertu pole wypełniło się woodstockowiczami. Ba, z czasem owa kałuża stała się dodatkową atrakcją dla rozbujanej publiczności. Przyznam, że nie śledziłem na bieżąco dokonań Elektrycznych Gitar przez te lata. Pierwsze hity z początku lat ’90 grane w hufcu czy przy ogniskach harcerskich, niezapomniana ścieżka dźwiękowa do Kilera, czy Kariery Nikosia Dyzmy – z tą muzyką ich kojarzę, podobnie jak tzw. „ogół”.

eg5

Dlatego dostawszy w swe dłonie zestaw DVD + CD Złotego Melona z zapisem tego koncertu, byłem zwyczajnie ciekaw jak wyglądają i jak brzmią dzisiaj, dwadzieścia lat po ogromnym sukcesie pierwszej płyty Wielka radość i piętnaście lat po Kilerze. Otóż wrażenie jest zaskakująco pozytywne. Czcigodna siwizna, zasłużone zmarszczki, lekko obniżony i chropowaty głos Sienkiewicza są w tym przypadku atutami. Każdy z „elektrycznych” dżentelmenów doskonale zna swą rolę na scenie i perfekcyjnie posługuje się swoim narzędziem pracy. Do tego niepowtarzalna atmosfera Przystanku sprawia, że wszyscy, po obydwu stronach odsłuchów bawią się wyśmienicie. Widoczna trema lidera (widok na półmilionowe morze ludzi zawsze robi swoje) szybko przekłada się na twórczą energię. Zaczynają Człowiekiem z liściem i od razu można poczuć się ponownie jak piętnastolatek, który przypadkiem słyszy ów szlagier w radio i wie, że go już nie zapomni. Wyszków tonie, Jestem z miasta, Co ty tutaj robisz – dla dzisiejszych trzydziestolatków to niemal rockowa lektura obowiązkowa z lat ’90.

eg4

eg3

W połowie koncertu rozbrzmiewa mój ulubiony (od tej pory) ich kawałek koncertowy – Milion euro. Utwór z 2009 roku. Ciężki rock z zabarwieniem bluesowym w najczystszym, kunsztownym wydaniu, z gitarowymi zadziorami, o jakie nie posądzałbym tego akurat zespołu. Chodzę i tańczę Kuba Sienkiewicz zapowiedział jako: „reggae z powiatu piaseczyńskiego”. Pozwala odprężyć się, wręcz „odmóżdżyć” i po prostu poskakać, lub pokręcić młynka z koleżanką, wrzucając ją nagle do błotnego bajora. Nie zabrakło też kultowego Kilera! W utworze Nie pij Piotrek wystąpiła Grupa Taneczno-Tamburynowa im. piosenki Keine Grenzen, czyli Leon Paduch i Aleksander Korecki, którzy perkusję i saksofon zamienili chwilowo na tamburyny. Niebywale klimatyczne Nic mnie nie rusza jest jednym z najnowszych kawałków EG, ale brzmi jak rockowy new wave z wczesnego Jarocina. Mój wielki plus dla „elektrycznych” za ten utworek, który od dzisiaj – obok Miliona euro – jest moim ulubionym. Ostatnim utworem jest legendarne Dzieci wybiegły, po którym nastąpiły bisy. Polska, a właściwie „elektrycznogitarowa” interpretacja Hey Joe Jimiego Hendrixa, zatytułowana Hej Józek (dokąd idziesz z tym taboretem?) serwuje publiczności nie tylko sporą dawkę pozytywnej energii, ale i humoru. Całości dopełnia rockandrollowe Wszystko Ch. Prawdziwy czad, jakim należy zakończyć każdy porządny koncert rockowy!

eg2

Dzięki Bogu i kilku pomysłowym ludziom koncert został zarejestrowany i wydany przez Złoty Melon. Leci już któryś raz z rzędu kiedy piszę te słowa. Raz bowiem nie wystarczy. Potwierdzi to każdy wielbiciel dobrej, rockowej muzyki. Nie wystarczy raz wysłuchać tych kilkunastu kawałków z ostatnich dwudziestu lat działalności Elektrycznych Gitar, tak samo jak nie wystarczy raz obejrzeć tę kolorową, rozbujaną, pełną pozytywu woodstockową publiczność. I à propos kolorów: Złoty Melon zawsze wydaje swe płyty w bardzo wesołych tonacjach, ale tym razem projektanci okładek przeszli samych siebie. Zarówno zewnętrzne okładki, jak i wnętrze opakowania w żadnym calu nie przypomina szarej deszczowo-śnieżno-mroźnej pogody, w której to aurze ta płyta ujrzała światło dzienne (30 listopada). Ciepło się robi na sercu już na sam widok. Tym bardziej, że w zestawie mamy również płytę CD, którą można włączyć alternatywnie do DVD, jeśli chcemy koncert obejrzeć w wyobraźni. Do nabycia w SiemaShop.pl za cenę równą lub niższą od zwykłej płyty CD – 34,99 zł. Polecam!

eg1

Jednocześnie dziękuję Czytelnikom, Współpracownikom i Szanownemu Naczelnemu Kroniki Montrealskiej za miłą współpracę w kończącym się roku, informując że to niestety nie koniec. W przyszłym postaram się robić mniej błędów. Do Siego!

Autor:Marcin Śmigielski

Fot. Andrzej Iwańczuk, elektrycznegitary.pl, Vspectrum, PAP

07, gdzie jesteś?!

07_zglos_sie_box

17 grudnia mija pierwsza rocznica śmierci Krzysztofa Szmagiera, uznanego reżysera i scenarzysty wielu interesujących programów, filmów dokumentalnych, fabularnych i seriali. Jednak przede wszystkim znamy go jako twórcę bodaj najlepszego polskiego serialu kryminalnego, 07 zgłoś się, gdzie był nie tylko reżyserem, ale i scenarzystą. Porucznik Sławomir Borewicz już od ponad trzydziestu lat jest bohaterem masowej wyobraźni, podobnie jak kapitan Kloss czy załoga najpopularniejszego czołgu drugiej wojny światowej, o numerze taktycznym 102. W myśl nowych trendów i mody na powroty, Szmagier przygotowywał film fabularny o przygodach już nie porucznika, a komisarza Borewicza. Mimo że to już nie nastąpi (a może właśnie dlatego) warto pochylić się nad osobą reżysera i tym, co stworzył.

Krzysztof Szmagier urodził się 5 lipca 1935, a zmarł 17 grudnia 2011 roku w Warszawie. Studia na wydziale reżyserii w PWSFTViT w Łodzi ukończył w 1963 roku. Był uczniem i współpracownikiem Jerzego Kawalerowicza w zespole filmowym „Kadr”. Zaczynał jako twórca filmów dokumentalnych. „Dokumentami” jest naznaczona właściwie cała jego kariera. Jednym z jego pierwszych projektów była Operacja V-2, o kulisach zdobycia przez polski wywiad materiałów na temat nazistowskich rakiet V-1 i V-2. Ponadto zrealizował również m.in.: Kryptonim „Most” (przedstawiający uczestników „Operacji V-2”, 1969), Święte krowy (o problemach alkoholizmu, 1965), czy Ił-62 (o historii polskiego lotnictwa cywilnego, 1972). Zdarzały się też projekty tak „odjechane” jak np. Ursusem do Kuwejtu, czyli reportaż z wyprawy do Kuwejtu… przyczepą „zaprzężoną” w ciągnik Ursus. W międyczasie nastąpił jego debiut fabularny, doskonale znany średniemu pokoleniu – Przygody psa Cywila (1970), gdzie nie tylko stanął za kamerą, lecz również napisał scenariusz. Niemal równocześnie stworzył kryminał Zapalniczka z dwudziestoczteroletnim Piotrem Fronczewskim w roli głównej. Perypetie młodego inżyniera Jacka Lemana, który niechcący staje się uczestnikiem afery przemytniczej w polskim, szarym „realu” lat ’70 (w dodatku akcja filmu dzieje się zimą) kazały spodziewać się, że nie jest to ostatnie „kryminalne” słowo Szmagiera. I rzeczywiście, sześć lat później, 25 listopada 1976 roku wyemitowany został pierwszy odcinek serialu 07 zgłoś się, zatytułowany Major przerywa akcję.

Od tego czasu powstało wiele artykułów i analiz na temat fenomenu tego serialu. Zdobył on tak wielką sympatię widzów, że dokręcano kolejne serie aż do 1987 roku. Na powodzenie tego projektu składa się kilka czynników. Przede wszystkim znakomici aktorzy. Większość z pojawiających się tam postaci grali aktorzy zawodowi, jednak główną rolę Szmagier zdecydował się powierzyć Bronisławowi Cieślakowi. Dla młodego dziennikarza z Krakowa nie był to jednak filmowy debiut; rok wcześniej zagrał główną rolę w serialu obyczajowym Znaki szczególne Romana Załuskiego. Obsadzenie Cieślaka w roli por. Borewicza było strzałem w przysłowiowe „sedno tarczy”. Jego świeżość i jednoczesna charyzma uczyniły z młodego oficera MO postać niezwykle popularną, a dziś już kultową.

Postać Borewicza ewoluowała wraz z upływem czasu. W pierwszych latach serialu Sławek był młodym, niezwykle ambitnym i sprytnym oficerem śledczym z gruntownym wykształceniem. W jednym z odcinków wspomina, iż chodził do „Batorego”. Często powoływał się na klasyków literatury i filozofii (Jak powiedział kiedyś Aldous Huxley: żaden instynkt, nawet płciowy, nie ulega tak łatwo zboczeniom jak instynkt posiadania). W kilku odcinkach dość dobrze widoczne są okładki książek, które czytuje dla zrelaksowania: Colas Breugnon Romaina Rollanda czy The taking of Pelham 123 autorstwa Johna Godeya, po angielsku (!). Przy okazji tropienia złoczyńców uwidacznia się jego cięty dowcip, nawet wobec przełożonych (Otwórzcie okno. Orłów nie ma, nie wylecą. – A pan major drzwiami?)

W miarę upływu czasu widzimy jak Borewicz nabiera „psiego” doświadczenia i staje się pełnokrwistym, doświadczonym gliną. Nadal czaruje dowcipem i uwodzi piękne przedstawicielki płci przeciwnej (Podczas przesłuchań jestem podobno czarujący, tak mówią). Koleżanki z pracy, ofiary przestępstw, czy napotkane na drodze śledztwa kobiety – bez różnicy. Jeden z fanów serialu obliczył, że Sławek miał średnio trzy i pół narzeczonej na odcinek! Jest nieprzejednanie surowy nawet dla nadużywających uprawnień kolegów (Niech pan powie koledze, żeby jutro o ósmej rano zgłosił się do majora Wołczyka i żeby sam zameldował jak odnosi się do kierowców – do milicjanta z „drogówki”). Równa  z ziemią ormowców (Niech pan tak nie patrzy, ja po prostu nie lubię amatorów (…) W domu to pan pewnie boi się o dolewkę zupy poprosić?). Gdy trzeba – jest wyrozumiały. Nie boi się rozmów na niewygodne tematy (No cóż, farbowane lisy trafiają się wszędzie. Po prostu firma, w której ksiądz pracuje, ma już dwa tysiące lat, a nasza dopiero czterdzieści). Swój chłop, którego nie da się nie lubić. Jego swojskość była zarysowana tym widoczniej, że za partnera miał najpierw safandułowatego i staroświeckiego porucznika Antoniego Zubka (doskonały Zdzisław Kozień), a w ostatnich odcinkach ograniczonego służbistę i siostrzeńca Zubka – porucznika Waldemara Jaszczuka (znakomity Jerzy Rogalski). Jest „luzakiem” – używa Old Spice’a, nosi amerykańską kurtkę wojskową M-65, a jego metody pracy często nie mają nic wspólnego z obowiązującymi paragrafami.

W ostatniej serii, nakręconej po trzyletniej przerwie w 1987 roku, Borewicz jest nadal sprytnym i dowcipnym oficerem, jednak doskonale widoczne jest już jego doświadczenie życiowe, które przekłada się na rodzaj zgorzknienia i – zwyczajnie – więcej bruzd na twarzy. Jego żarty mają raczej smutne podłoże. Nie jest już „psem na baby”. Wpada w zadumę przy okazji rozmów o rosole z domowym makaronem (Podobno samotna starość zaczyna się wtedy, kiedy nie ma do kogo powiedzieć „A pamiętasz?”). Często puszczają mu nerwy (W czasach kiedy Gdańsk nazywał się Danzig, dostałby pan w mordę podczas przesłuchania już kilka razy, lub Może się pan ode mnie odp…, mister Jaszczuk?). Dziś takie dialogi są w kinie normą, jednak dwadzieścia pięć lat temu robiły w Polsce wrażenie. Oficjalnie kpi z upadającego ustroju politycznego (Niech pan da spokój z tym „towarzyszem”. Wiele było błędów, więc i ten sobie darujmy). Wyraźnie zarysowane są prywatne znajomości i przyjaźnie Bronisława Cieślaka: w jednym z odcinków gra w tenisa z Mieczysławem Wilczkiem (minister przemysłu PRL w latach 1988-1989), a w ostatnich czterech pozostaje w serdecznej komitywie z Jerzym Dziewulskim, wówczas prywatnie jak i w serialu dowódcą brygady antyterrorystycznej, a później posłem na Sejm RP z ramienia SLD. Borewicz korzysta z jego pomocy przy ostatecznych rozgrywkach z przestępcami, a ich przyjaźń narysowana jest miejscami aż nazbyt nachalną kreską. Przy tej okazji widać kolejną tendencję w ostatnich odcinkach serialu. Wcześniej Borewicz łapał złodziejaszków, szantażystów, prywaciarzy ze zbyt dużymi apetytami, czy zabójców w rodzimych porachunkach. Tym razem inspirowany wydarzeniami na świecie, Krzysztof Szmagier wpada na ciekawe i nowatorskie wówczas pomysły. Wprowadza pierwowzór gangu pruszkowskiego, który w serialu zajmuje się m.in. handlem kradzionymi samochodami, złotem i produkcją „lewej” czekolady (odc. Złocisty). Każe Borewiczowi tropić międzynarodowych przemytników heroiny, przy cichej współpracy z przybyszem ze Stanów, policjantem polskiego pochodzenia (Zamknąć za sobą drzwi), czy szukać najlepszego w Europie płatnego zabójcy, który ma zlecenie do wykonania w Polsce (Przerwany urlop). „Porywa” także samolot z Okęcia, który widowiskowo odbijają antyterroryści z „Dziewulem” na czele (Bilet do Frankfurtu). Ciekawostką jest fakt, że samolot użyty w serialu rzeczywiście został uprowadzony kilka lat wcześniej na trasie… Katowice – Gdańsk. Na żądanie porywacza, lądował na lotnisku Tempelhof w Berlinie Zachodnim.

Borewicza często błędnie określa się polskim Jamesem Bondem. Nie ma nigdzie w serialu wyraźnych wskazówek co do jego współpracy z wywiadem. Można najwyżej snuć domysły po tym jak dowiadujemy się, że był na placówce w Londynie oraz, cytuję: „bawił się w Handel Zagraniczny”. To jednak zostawmy fanom-anlitykom.

Zdecydowanie jednym z czynników odpowiedzialnych za sukces serialu był także scenariusz. Krzysztof Szmagier zastosował prostą i genialną metodę: oparł się na powieściach kryminalnych. Głównie na popularnej w latach 70 serii Ewa wzywa 07. Często wydarzenia z książki przenosił do scenariusza niemal bez zmian, dopisując jedynie dowcipne dialogi i „podkręcając” akcję na potrzeby filmu. Ciekawostką jest to, iż odcinek Skok śmierci jest filmową adaptacją czterech odcinków komiksu o przygodach kapitana Żbika, którego autorzy również czerpali z serii Ewa…

Bywało także, że Szmagier bazował jedynie na osi fabuły, rzeczywistość adaptując do współczesnych realiów. Tak było z książeczką Komisarz Borewicz. 07 zgłasza się po latach, wydaną w 2009 roku. Jest ona adaptacją powieści „Strach” Zbigniewa Safjana (m.in. scenarzysty Stawki większej niż życie). Rozpoczyna się ona sceną, gdy z pociągu w Dębnikach wysiada posiwiały, starszy mężczyzna z walizką i niemal od razu zostaje zaczepiony przez miejscowych wyrostków. Niemała jest ich złość przemieszana ze zdumieniem, gdy przy pomocy kilku wprawnych ruchów „dziadek” kładzie ich na ziemi. To zweryfikowany dwadzieścia lat wcześniej por. Sławomir Borewicz, teraz w stopniu komisarza. Zesłany do nowego miejsca pracy z Warszawy za – jak się można domyślać – niesubordynację i krnąbrność wobec nowych przełożonych.

Sam Bronisław Cieślak, po długoletniej przygodzie ze swym bohaterem zajął się polityką. Został posłem na Sejm RP z listy SLD. Nie odniósł na tym polu takich sukcesów jak na planie serialu, a największą jego akcją była utrata immunitetu za jazdę samochodem „na dwóch gazach”. Po polityce, szczęśliwie dla swych wielbicieli, powrócił na plan. Po kilku prawie niezauważalnych rólkach pojawił się w serialu kryminalnym Mrok Jacka Borcucha, z niebywale klimatyczną muzyką Daniela Blooma. Zagrał przełożonego ekipy śledczej, inspektora Modesta Strumiłłę. Serial, mimo znakomitego klimatu przypominającego Colombo nie odniósł zbyt dużego sukcesu. Po nim Cieślak zaczął grać w polsatowskim serialu paradokumentalnym Malanowski i partnerzy, gdzie wciela się w byłego milicjanta Bronisława Malanowskiego, obecnie szefa biura detektywistycznego. Serial „leci” już czwarty rok, liczy ponad pięćset odcinków i ma się bardzo dobrze. I bardzo dobrze!

Krzysztof Szmagier po „Borewiczu” powrócił do dokumentu. Nakręcił m.in. Bo wolność krzyżami się mierzy. Władysław Anders czy Nobliści o polskich laureatach tej światowej nagrody. Jak podają źródła, ostatnim jego projektem za kamerą było Quo Vadis Jerzego Kawalerowicza (2003 r.), gdzie pracował jako drugi reżyser. Kariera Krzysztofa Szmagiera zatacza tu swoiste koło, albowiem swoje reżyserskie szlify zdobywał czterdzieści lat wcześniej właśnie pod okiem Kawalerowicza.

Książka Komisarz Borewicz. 07 zgłasza się po latach miała zostać przeniesiona na ekran. Szykował się wielki powrót Borewicza i Szmagiera, jednak życie zdecydowało inaczej. Wierzę, że żaden młody reżyser nie porwie się na „kontynuowanie dzieła mistrza” i nie powstanie kolejny potworek w rodzaju Dylematu 5 (tragiczna kontynuacja Alternatywy 4 Stanisława Barei). Doświadczenie uczy, że kontynuowanie legendarnych dzieł przez innych twórców nie wychodzi na dobre. Cieszmy się dwudziestoma jeden odcinkami najlepszego polskiego serialu kryminalnego, wydanymi kilka lat temu na DVD, tylomaż odcinkami powieści na motywach serialu, czy też wydanym niedawno audiobookiem, gdzie owe powieści czyta… sam Bronisław Cieślak!

Funkcjonariusz milicji? Na wódkę? W biały dzień? W godzinach pracy? Z największą przyjemnością!

 Autor:Marcin Śmigielski

Fot.: Internet

Luxtorpedą na Woodstock !

0

Wielbiciele dobrej muzyki alternatywnej będą zachwyceni (co najmniej tak jak ja) jednym z najnowszych woodstockowych produktów Złotego Melona: DVD z koncertem kapeli Luxtorpeda z 2011 roku. Jego wydanie jest trafieniem w samo „sedno tarczy”.

To swoisty ewenement, ponieważ Luxtorpeda powstała ledwie w 2010 roku, a już niecały rok później zagrała na największym plenerowym festiwalu w Europie, czyli na Przystanku Woodstock, i to na dużej scenie. Liderem Luxtorpedy jest Robert Friedrich „Litza”, od lat znany z takich projektów jak choćby Acid Drinkers i Arka Noego. Formacja jest bardzo młoda, ale już zyskała sobie grono wiernych fanów. Jest laureatem kilku nagród miesięczników: „Gitarzysta” i „Teraz rock” za rok 2011, a także najważniejszych nagród muzycznych w Polsce, Fryderyków, w kategorii: rockowy album roku. Nic dziwnego. Grają muzykę ostrą i porywającą, która oscyluje pomiędzy hardrockiem, metalem i punkiem. To wszystko doprawione jest szczyptą hip-hopu, głównie za sprawą wokalisty, Przemysława Frencela „Hansa”, który na co dzień rapuje w formacji 52 Dębiec.

To bardzo przyjemna i potrzebna alternatywa dla nieznośnego, wiercącego dziury w czaszce szumu, połączonego z wyciem, czym karmi nas większość stacji radiowych. Do tego muzyka Luxtorpedy jest po prostu mądra. Słowa, pisane przez Litzę i Hansa opierają się na przesłaniach bibilijnych. Teksty są jednak łatwo przyswajalne. Zmuszają do myślenia, ale nie nużą, nie irytują i dlatego Luxtorpeda zyskała spory szacunek wśród młodzieży. Jej teksty są przystępne nawet dla osób niezwiązanych z religią katolicką.

Koncert rozpoczyna się charakterystycznym riffem ze wstępu do Autystycznego, jednego ze sztandarowych numerów Luxtorpedy oraz widokiem biegnących ku scenie woodstockowiczów. Wcześniej jednak mamy do czynienia z – jak zwykle w przypadku Złotego Melona – kolorowym, pełnym życia i porywającej muzyki, przejrzystym „jadłospisem”. Tradycyjnie mamy do wyboru cztery opcje: start całości, ustawienia dźwięku dla posiadaczy kina domowego, wybór poszczególnych utworów i dodatki, w których w tym przypadku mieści się wywiad z muzykami i fotoprezentacja z koncertu. Zanim rozpoczną swój występ, zapowie ich kierownik zamieszania, Jurek Owsiak. Podkreśla fakt, że dżentelmeni z Luxtorpedy nie grają tu po znajomości, tylko jak wszystkie zespoły, zgłosili się, przysłali płytę do przesłuchania i wzięli udział w eliminacjach w Fabryce Zespołów. To jeszcze bardziej zjednuje im sympatię publiczności, przeważnie znajdującej się w pierwszym ćwierćwieczu życia, ponieważ dobrze świadczy o ich pokorze i braku oznak tzw. gwiazdorstwa.

Po tym krótkim wstępie – wreszcie grają. Zaczynają od razu z kopyta, zresztą „Luksi” nie mieli wtedy w swoim repertuarze innych, spokojniejszych utworów. Podczas siedemnastej edycji Woodstocku zagrali niemal wyłącznie kawałki ze swej debiutanckiej, świeżo wówczas wydanej płyty Luxtorpeda. Zaczęli utworem Jestem głupcem, by po nim przejść do mojego ulubionego Niezalogowanego. Numer ten zaczyna się zadziornym jak drzazga riffem i komendami z klawiatury komputera: enter, delete, error, escape, control. Znakomity pomysł na protest-song przeciw wszechogarniającemu kultowi konsumpcji i kupczenia czym się da. I dalej, naprzód, niczym prawdziwa przedwojenna „Luxtorpeda”. Nie zwalniają tempa przez niemal pięćdziesiąt minut.

Czy to krócej niż trwały inne koncerty uwiecznione przez Złotego Melona, czy to tylko mi się tak wydaje? Możliwe, że zaczarowany dźwiękami i przesłaniem zaserwowanym przez Luxtorpedę, zwyczajnie nie zauważyłem kiedy ten czas upłynął. Na scenę ponownie wkracza „dyrygent” Jerzy Owsiak, który – tak jak wszyscy – pozytywnie oszołomiony przyjętą przed chwilą porcją dźwięków, z miejsca zapowiada dwa bisy. Entuzjastyczna odpowiedź tłumu jest natychmiastowa. I tu kolejny ewenement: koncert Luxtorpedy otwierał drugi dzień XVII Przystanku Woodstock o godz. 15.00. Muzycy nieco sceptycznie patrzyli na ten pomysł, spodziewając się umiarkowego zainteresowania. Tymczasem po pięciu minutach, czyli mniej więcej po pierwszym kawałku Jestem głupcem, zebrany tłum sięgał już po horyzont! Na bis zagrali m.in. numer, który wtedy jeszcze znała wyłącznie publiczność koncertowa – Raus, a który znalazł się dopiero na drugim krążku, Robaki, wydanym w tym roku. Tymczasem po bisach, na scenie ponownie pojawia się Owsiak i intonuje „Sto lat”, momentalnie podchwycone przez publiczność. Należy im się! Koncert był nie tylko pełen kunsztu i energii, ale były też momenty wzruszające. Na przykład gdy na scenie pojawiła się mała, wierna fanka zespołu, która zapowiedziała Autystycznego (nagrodzona owacją publiki) oraz gdy Litza zadedykował W ciemności jednemu z czołowych polskich perkusistów, Piotrowi Żyżelewiczowi „Stopie, który zmarł niespełna trzy miesiące przed tym koncertem, a z którym znali się z innych projektów.

Pokazali tempo godne przedwojennego superpociągu, choć Litza twierdzi, że to nie od niego przyjęli swą nazwę. Rok od powstania – pierwsza płyta i koncert na ogromnym, przepozytywnym Przystanku Woodstock. I to samo w roku 2012! Druga płyta Robaki już odniosła spory sukces (dla zainteresowanych – do odsłuchania w całości na YouTube), a Złoty Melon zapowiada na pierwszą połowę grudnia kolejny luxtorpedowy zestaw DVD + CD, tym razem z Przystanku nr XVIII (2012 r.). Za swój występ w 2011 r. otrzymali bowiem nagrodę woodstockowej publiczności – Złotego Bączka – i jako laureaci tejże, dostali prawo ponownego zagrania za rok. Jeszcze jedno ważne dla nich trofeum w krótkim, dwuletnim dorobku.

Obydwa zestawy z XVII i XVIII edycji Woodstocku są do nabycia w Internecie (najnowszy w przedsprzedaży) w cenie niewiele ponad 35 zł. Jest to tradycyjna już przewaga Złotego Melona, który pokazuje, że można pięknie i przekolorowo wydać zestaw DVD + CD w cenie nierzadko niższej niż zwykłe CD.

„Ja też Cię bardzo kocham i wcale nie autystycznie!” ;)

Polecam.

Autor:Marcin Śmigielski

T.Love old, ale gold!

Capture d’écran 2012-12-05 à 22.52.18

Zespół T.Love znamy chyba wszyscy. Jedni z pełnych energii koncertów oraz z legendarnych płyt (zwłaszcza: Pocisk miłości, King i Prymityw), inni z pojedynczych, ale nie mniej legendarnych kawałków: IV LO, Warszawa czy Chłopaki nie płaczą. Zawsze kojarzymy go z „tym, co sepleni”, czyli z charyzmatycznym Muńkiem Staszczykiem (Zygmunt, nie Edmund!). Licząc z nieoficjalnymi, zgrywanymi w Jarocinie na „Kasprzaki” i „Grundigi” wydawnictwami z lat 80, nagrali dwadzieścia trzy płyty, w tym: cztery składanki typu „Best of…”, cztery „koncertówki”, ścieżkę dźwiękową do filmu Superprodukcja Juliusza Machulskiego, dwa DVD z teledyskami i koncertem z Przystanku Woodstock, a w zeszłym roku ukazał się tzw. box z antologią zespołu i dodatkami-niespodziankami. Dorobek godny podziwu. Jednak to wszystko w tej chwili jest nieistotne, ponieważ właśnie wydali płytę Old Is Gold – swój pierwszy od sześciu lat studyjny krążek. A raczej dwa krążki.

Gdyby Old Is Gold wyróżniał się tylko tym, że ukazał się po długiej nagraniowej przerwie, nie byłoby w tym nic szczególnego. W końcu na poprzednią płytę zespołu, I Hate Rock And Roll, fani również musieli czekać dość długo, bo pięć lat. Najnowszy album jest jednak jedną wielką osobliwością. Składa się z dwóch płyt. Mało kto dziś takie wydaje, żeby nie straszyć fanów wygórowaną ceną, zwłaszcza w dobie wszechobecnego Internetu i „empetrójek”. A po włączeniu (zwłaszcza płyty numer jeden) zostajemy przeniesieni w czasie do epoki Muddy Watersa, B.B. Kinga i wczesnych Rolling Stonesów. Totalny oldschool i powrót (nie mylić z cofnięciem!) do przeszłości. Tu zadziorne akordy, w jakich specjalizowali się czarni prekursorzy rock and rolla i gitarzyści Elvisa Presleya, tam miotełki w rękach perkusisty! Tak T.Love jeszcze nie grał. Co tam T.Love – takich klimatów próżno szukać na polskiej scenie rockowej w ogóle.

Otwierające album Black and blue wprowadza słuchacza w nastrój, zdradzając jakich należy się spodziewać klimatów na tej płycie. Już wiadomo, że nie będzie walenia „prawdą” po oczach i roztrząsania kontrowersyjnych tematów, co charakteryzowało T.Love do tej pory. Będzie natomiast nastrojowo i podróżniczo – w czasy światowych gigantów muzycznych. A także dydaktycznie, jeżeli choć niewielki procent młodych słuchaczy dzięki tej płycie zapuści szukanie na YouTube i zobaczy kim są/byli i co robili: Johnny Cash, Bob Dylan, Muddy Waters, czy John Lee Hooker. To chyba właśnie w tym celu autorzy płyty umieścili na tylnej stronie książeczki informacje o swoich inspiracjach. Słychać tu np. nastrojowego swinga sprzed niemal siedemdziesięciu (!) lat – w utworze Jak nigdy. Wywołał on u mnie niemałą „rybią paszczę” – nikt już tak dziś nie gra! W Tamla Lavenda, chyba najbardziej „tilawowskim” kawałku na pierwszej płycie, mamy do czynienia z podwójnym ukłonem w stronę przeszłości: początków groove’u i wczesnych Stonesów, ale także historii samego T.Love. Utwór przywodzi bowiem na myśl Jak żądło z płyty Al Capone (1996 r.). Obydwa utrzymane są w tym samym klimacie i w obydwu Muniek śpiewa… falsetem. Drugi od końca – Poeci umierają – to singiel, który promował album jeszcze przed ukazaniem. Najbardziej nadaje się do puszczania w największych, do bólu komercyjnych stacjach radiowych. Natomiast zamykający pierwszą płytę Stanley kojarzy mi się z Markien Knopflerem i jego Don’t You Get It, z pierwszej solowej płyty (Golden Heart). Czyli również znakomity wzór, który sam wzorował się na Największych.

Druga płyta zaczyna się utworem Lucy Phere, drugim singlem z albumu. Jest to arcyciekawy monolog diabła (pod postacią kobiety), który proponuje nowej duszy już nie pojedynczy postępek, ale pełen pakiet usług, jak na prężnego przedsiębiorcę XXI wieku przystało (Chodźmy razem więc w drogę / będziesz mówił o Bogu / ja ci zrobię fantastyczny PR (…) Jestem Lucy / a ty będziesz big star). I już wiemy, że na tym krążku, choć nie zabraknie ducha wielkich pionierów, to będzie jednak więcej klimatu, do jakiego T.Love nas przyzwyczaił przez lata. Porusza do żywego Ostatni taki sklep, choć pozornie nie dotyczy ważnych, egzystencjalnych spraw. Ot, Muniek w optymistycznej, zbudowanej wokół mandolinowego tematu balladzie, ciepło (już nie gorzko, jak na poprzednich płytach) opisuje swoje staromodne przyzwyczajenia do płyt analogowych i kompaktowych, które powoli są wypierane przez niewidzialne pliki w Internecie. Jednak radość z odnalezienia bratniej duszy, która podziela te zainteresowania, jest znakomicie wyczuwalna i sprawia, że podświadomie szukamy podobnych nawyków u siebie (Chcę ci powiedzieć / że te płyty znam / więc nie jesteś sam). Tekst jest zainspirowany osobą właściciela sklepu muzycznego na warszawskim Placu Wilsona.

Rozbraja dokumentnie Skomplikowany (nowy świat). Zorientowani słuchacze w mig rozpoznają puszczenie oczka w kierunku młodych ludzi objuczonych śpiworami i namiotami „Polsportu”, którzy w latach osiemdziesiątych rok w rok przemierzali trasę z jarocińskiego dworca na pole ze sceną. M.in. na tej właśnie scenie zaczynał T.Love. Tematem jest – jak na „prawie punkowy” kawałek przystało – bunt. Zgodnie z tematem przewodnim płyty, jest to bunt przeciwko pędzącemu światu, technologicznej gonitwie i obyczajowym upośledzeniom. Dostaje się tu portalom społecznościowym, uosobionym w tym najpopularniejszym – Facebooku. Posłuchajcie sami, bo mi za przytoczenie niektórych słów tej piosenki Naczelny odbierze służbowego lexusa.

Dżentelmeni z „herbacianej miłości” wykręcili swoim fanom naprawdę niebywały numer. Wykonali największą w swej trzydziestoletniej karierze woltę stylistyczną. Tego nie było nawet w czasach Ala Capone, czy Chłopaki nie płaczą. Z premedytacją nagrali album niemodny, niekasowy, raczej bez hitów. Album dwupłytowy w cenie pojedynczego. Nagrali go ze sporym nakładem własnych środków, za pomocą wiekowych instrumentów i analogowego sprzętu, co obecnie jest droższe niż nagrywanie techniką cyfrową. Obok kompaktów, na półkach widnieją również wydania winylowe. Teksty powstawały przez ostatnie cztery lata. Mogli sobie na to wszystko pozwolić. Liczył się tylko ten efekt – zaprzeczenie obecnym trendom i „naczasiebyciu”, zagranie na nosie ekonomii, brzmienie starej daty. Skąd ta koncepcja?

Okładka Old Is Gold przedstawia rozłożysty dąb. Dojrzałe drzewo, które przetrwało niejedną burzę i dzielnie istnieje. Identycznie jak T.Love. Old Is Gold jest kontestacją systemu, ale inną. Już bez ostrych, rockowych riffów, za to nie mniej wyrazistą– trzeba zjeść te parę beczek soli w życiu, żeby tak potrafić. Jest nie tylko albumem muzycznym, ale całą ideą. Jest jak winylowa płyta, której każda ze stron ma swój charakter, ale zachowuje spójną całość. Jest środkiem artystycznego wyrazu, który zdaje się przekonywać, że jednak można inaczej. Że przy pomocy starej muzyki da się w 2012 roku powiedzieć coś ważnego i będzie się to podobać. Że nie chodzi o to, aby wyrzucić swój tablet i komórkę przez okno, zamieszkać w lesie i z dnia na dzień stać się zbieraczem ziół, tylko aby zdać sobie sprawę, że tacy zbieracze ziół też są potrzebni. Jest taką koncepcją… żeby zagrać wszystkim na nosie. Punk’s Roots’ Not Dead!

Świetny akcent na pożegnanie. T.Love kończy właśnie swą tradycyjną jesienną trasę koncertową i udaje się na zasłużony, ponadroczny urlop. W końcu uprzyjemniają życie już drugiemu lub nawet trzeciemu pokoleniu. Nieco pesymistycznie w tym kontekście wygląda ów dąb na tylnej stronie okładki, perfidnie uciachany u podstawy korony, ale nie ma powodów do obaw. Muniek zapewnia, że w 2014 roku zespół zaczyna prace nad nową płytą.

Polecam.

Autor: Marcin Śmigielski

Fot.: Internet

 

 

Urodziny Kroniki Montrealskiej

m0431b

Dzisiaj Kronika Montrealska obchodzi swoje  pierwsze urodziny. Dokładnie  dzień po dniu,5 grudnia 2011 roku ukazał się pierwszy wpis na Kronice Montrealskiej. Pierwsze koty za płoty. Pomysł kroniki nie jest czymś nowym jest to koncepcja,która pojawiła się w internecie już w 2009 roku,lecz była to strona statyczna ,niezbyt atrakcyjna oraz pojawiało się na niej bardzo mało wpisów. Począwszy od 2011 roku przystąpiono za zachętą doświadczonych blogerów oraz przy ich cennych wskazówkach merytorycznych a także pomocy technicznej do stworzenia obecnego kształtu tego portalu. Idea stworzenia takiego medium w Montrealu,wynikła z potrzeby Polonii montrealskiej na tego typu informacje z naszego życia polonijnego oraz pewnej formy rozrywki. Od samego początku portal ten cieszy się ciągle wzrastającą popularnością nie tylko w Montrealu ,lecz również na całym świecie. Zaglądają tutaj Polacy z różnych i bardzo zaskakujących zakątków na świecie;Australia,RPA,Japonia,Korea,Islandia,Panama,Ukraina,Litwa,Mongolia (sic!) :) ,Peru,Grecja,i wiele wiele innych. Osoby czuwające nad istnieniem tego portalu zajmują się całkowicie bezinteresownie. Przy okazji urodzin Kroniki Montrealskiej pragnę wyrazić moje szczere podziękowanie ekipie redakcyjnej a także wyrazić moją wdzięczność za przychylne uwagi oraz wyrazy sympatii,które napływają na pocztę Kroniki. Pragnę jednocześnie ponowić mój apel do polonijnej społeczności montrealskiej;drzwi Kroniki stoją otworem dla wszystkich tych,którzy mają ochotę podzielić się wiadomościami,spostrzeżeniami,refleksjami lub zawiadomić o jakimkolwiek wydarzeniu kulturalno-społecznym z życia Polonii montrealskiej. Bardzo serdecznie dziękuję :)

Ekipa kronikarzy montrealskich;

Zbigniew Paweł Wasilewski;założyciel Kroniki Montrealskiej,montrealczyk z wyboru,od 22 lat mieszkający w tym fascynującym mieście,pasjonat,tropiciel polskich akcentów na kontynencie północno-amerykańskim,ceniący ludzi z poczuciem humoru,numizmatyk,poliglota,fotograf-amator,podróżnik,miłośnik muzyki klasycznej,miłośnik malarstwa,impresjonizmu przede wszystkim,ulubiony malarz:Amedeo Modigliani,ulubione wino:Châteauneuf-Du-Pape,ulubione piwo: Molson Export :)

Chris Miekina;mentor Kroniki Montrealskiej,doświadczony bloger,wielki przyjaciel redaktora KM,wilk morski,tropiący i demaskujący hipokryzję akademicką z właściwą sobie konsekwencją oraz  finezją,redaktor portalu: Nowa Atlantyda , korespondent Kroniki oraz doradca do spraw technicznych. Ulubione piwo ??? sądząc z zadowolonej mordki i tej zielonej lornetki na pierwszym planie  pozwolę sobie zgadnąć…..Een Heineken ? :)

Radek Rzepkowski;doskonale znany wśród Polonii montrealskiej,pianista,muzykolog,pedagog,czuwający nad aktualnościami na Kronice Montrealskiej w pryzmacie muzyki. Perfekcjonista w interpretacji klasyków na fortepianie lecz również wprost proporcjonalnie wirtuoz w opisie muzyki. Każdy jego artykuł jest perełką. Chapeau Bas mon ami :)

Marcin Śmigielski;dobry duch,pasjonat ,utalentowany krytyk muzyczny i filmowy,recenzent,uwielbia wszystko co jest polskie;polskie piwo,polskie dowcipy,filmy,muzykę a nade wszystko;polskie dziewczyny :) .  Bądź pozdrowiony Bracie Śmigaczu :)

Monsieur LaPadite; poeta,marzyciel,idealista,wiecznie roztargniony,rozmarzony,mieszkający gdzieś pomiędzy księżycem i ziemią,wprowadzający  na Kronikę Montrealską polską melancholię,patos,patriotyzm,zadumę. Piszący kiedy chce i o czym chce wiedziony jedynie intuicją oraz natchnieniem.

To tyle po pierwszym roku działalności Kroniki;uważam,że jest to niebywały sukces. Wyrażam nadzieję,że z czasem Kronika Montrealska będzie się rozwijać  ku naszej wspólnej uciesze. Tymczasem pozwólmy Kronice,która właśnie dostała pierwsze ząbki zająć się jej tortem urodzinowym :)

 

Redakcja  kronikamontrealska.com

Chopin na Przystanku Woodstock

3209946-leszek-mozdzer-882-660

Leszek Możdżer należy do najwybitniejszych polskich muzyków jazzowych. Jest światowej klasy pianistą, nutowym odkrywcą i odważnym, oryginalnym twórcą. Tymon Tymański to z kolei muzyczny chuligan, nie dający się wcisnąć w żadne artystyczne ramy. Odnowiciel polskiego jazzu w latach 90, multiinstrumentalista, kompozytor, a także np. felietonista i aktor (m. in. Wesele Wojciecha Smarzowskiego). Przystanek Woodstock, dla tych, którzy mogli zapomnieć: największa plenerowa impreza muzyczna w Europie, zgodnie z tradycją będąca formą podziękowania wolontariuszom za styczniowe finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I to właśnie tam, dwa lata temu doszło do niezwykłego koncertu równie niezwykłego zespołu: Leszek Możdżer & Tymon Tymański Polish Brass Ensemble. Niezwykłym, ponieważ stworzonym wyłącznie na potrzeby woodstockowego Projektu Chopin. Z okazji przypadającego wówczas Roku Chopinowskiego zagrali etiudy Fryderyka Chopina, a koncert uwieczniony został w tradycyjnym pakiecie DVD + CD, wydanym przez Złoty Melon, firmę związaną z fundacją WOŚP.

Pomyślicie, że muzyka Chopina nie pasuje do Przystanku Woodstock, imprezy szalonej i dalekiej od refleksyjnych dźwięków, gdzie taki eksperyment grozić może spotkaniem artystów z jajami i pomidorami? Nic z tych rzeczy. Woodstock co prawda jest szalony, ale w pozytywnym znaczeniu. Szaleństwo to polega m. in. właśnie na muzycznej nieprzewidywalności i nieraz zaskakującym doborze wykonawców. Publiczność, choć przeważnie młoda, jest kulturalna i tolerancyjna. Mało tego – ciekawa nowych, muzycznych doświadczeń. Podobny eskperyment miał już przecież miejsce na XIV Przystanku Woodstock w 2008 roku. Był to Projekt Kiepura, w ramach którego Wiesław Ochman z towarzyszeniem siedmiu tenorów oraz Orkiestry Mazowieckiego Teatru Muzycznego „Operetka” wykonał m.in. najbardziej znane utwory Jana Kiepury, a publika dostała zadanie: stawić się na tym koncercie w kompletnym lub chociaż częściowym stroju wieczorowym. Woodstock, nie Woodstock – kultura obowiązuje. Zabawnie było później popatrzeć na woodstockowe towarzystwo pod tekturowymi muchami lub w papierowych smokingach.

„Na Możdżerze” wymagań co do specjalnego stroju już nie było, bo i sama muzyka… delikatnie mówiąc, odbiegała od znanych chopinowskich norm. Artyści wykonali bowiem osiem etiud naszego polskiego „poety fortepianu” oraz Preludium e-moll op. 28 nr 4 w wersji… jazzowej! Po wrzuceniu płyty do odtwarzacza DVD i zniknięciu stosownych ostrzeżeń nt. praw autorskich, naszym oczom ukazuje się kolorowy (choć ze względu na charakter koncertu, nieco stonowany) i przejrzysty „jadłospis”, czyli menu. Ozdobiony pozytywnie nastrajającym fragmentem etiudy C-dur op. 10 nr 7 z koncertu. Zawsze mam problem czy oglądanie zacząć od samego koncertu, czy od wywiadu z muzykami. Dlatego tym razem zacząłem od ustawień dźwięku, a oprócz wspomnianych możliwości jest jeszcze czwarta: wybór poszczególnych utworów. Koncert rozpoczyna się przedstawieniem muzyków: Leszek Możdżer – fortepian, Ziut Gralak – trąbka, Bronisław Duży – puzon, Kuba Staruszkiewicz – perkusja, Tymon Tymański – kontrabas, Ireneusz Wojtczak – saksofon sopranowy i tenorowy, i Marcin Ślusarczyk – saksofon altowy. Profesjonalny zestaw jazzowy, ale żeby na tym grać Chopina?! Wystarczy poczekać kilka sekund i za chwilę dostajemy szansę przekonania się na własne uszy, że można i to całkiem intrygująco.  Jako pierwsza rozbrzmiewa etiuda C-dur. Pełen dostojnej ekspresji wstęp płynnie ustępuje miejsca etiudzie f-moll, która niemal melancholijnie nastraja nie tylko woodstockowiczów zgromadzonych w ogromnej liczbie ponad trzystu tysięcy na festiwalowym polu, ale i posiadaczy DVD. Dźwięki powoli zaczynają intrygować największych sceptyków, ale nie tylko. Koncert odbywa się po zmroku, więc woodstockowej tradycji staje się zadość i muzyce towarzyszy znakomicie opracowane światło pod różnymi postaciami. Czy to reflektorów scenicznych, czy choćby pięknych małych widowisk z cyrkowymi pochodniami odbywających się pod sceną.

Po tych dwóch, przyjemnie zabarwionych jazzem i spokojnych utworach rozbrzmiewa wreszcie to, co Leszek Możdżer w umieszczonym na płycie wywiadzie nazwał „muzyczną chuliganką”: etiuda E-dur, na pierwszy rzut oka (ucha?) zupełnie niepodobna do oryginału, choć oczywiście z niezmienionym zapisem nutowym. Pełna frywolnych solówek (choć trafniej byłoby to nazwać muzyczną, świetnie rozpisaną na poszczególne instrumenty dysputą) sprawia, że nie ma już osób obojętnych na ten koncert, zarówno pod sceną, jak i przed telewizorami. Jeśli w ogóle tacy byli. Co ciekawe – etiudy E-dur możemy posłuchać ponownie podczas napisów końcowych, tym razem już w klasycznej wersji, w solowym wykonaniu Leszka Możdżera. Inną ciekawostką jest to, że ten utwór znany jest również jako piosenka pod tytułem „Mój serdeczny kraj”, którą śpiewała Krystyna Giżowska. I do tego dowcipnie nawiązują muzycy z Polish Brass Ensemble, kończąc swoje jazzowe wariacje chóralnym słowem „dom”.

Koncert rozkręca się w najlepsze i nie wiadomo kiedy mija godzina. Na scenę wkracza naczelny dyrygent Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a w tym wypadku Przystanku Woodstock, Jurek Owsiak i intonuje „Sto lat” dla muzyków. Należy im się, włącznie z Owsiakiem. Nie nie bali się przedstawić klasyka w innej, intrygującej wersji. Właśnie to mieli na myśli Możdżer z Tymańskim w zawartym na płycie wywiadzie, mówiąc, że zrobili z Chopina totalną chuligankę. W dodatku miało to miejsce na dużej scenie (największej z trzech na Woodstocku). Grając taką muzykę w takich warunkach akustycznych, trzeba popisać się nie lada kunsztem. Głębokie wyrazy uznania dla organizatora Przystanku Woodstock i dla muzyków z Leszek Możdżer & Tymon Tymański Polish Brass Ensemble za odwagę i odkurzenie Chopina w niezwykle świeży i oryginalny sposób.

Jak zwykle w przypadku Złotego Melona, płyta (choć podwójna, bo zawierająca dodatkowo CD z zapisem koncertu) kosztuje tyle samo lub nierzadko mniej niż zwykła płyta CD: 36,49 zł i jest do nabycia m.in. w internetowym, odnowionym sklepiku WOŚP – siemashop.pl. Polecam.

Autor:Marcin Śmigielski

foto:materiały prasowe

Pokłosiem w widza

c77f4d32-2cb5-11e2-9486-6533ad266c57-493x328

Scenariusz do filmu Pokłosie powstał już siedem lat temu. Nosił wówczas tytuł Kadisz. Władysław Pasikowski miał jednak niemały problem ze znalezieniem kogoś, kto sfinansowałby jego ekranizację. Nic dziwnego; premiera odbyła się ledwie 9 listopada, a burza, jaka rozpętała się nad tym filmem (zwłaszcza w Internecie) już pokazuje, że obawy potencjalnych sponsorów były słuszne. Nikt wobec tego filmu nie pozostanie obojętny, emocje wywołuje raczej negatywne, a spokoju wokół niego chyba długo nie będzie.

Kroll (debiut), Psy, Psy2. Ostatnia krew, Słodko-gorzki, Demony wojny wg Goi, Operacja Samum – któż nie zna tych popularnych (mniej lub bardziej udanych) kinowych hitów Władysława Pasikowskiego z lat dziewięćdziesiątych? To właśnie Psy stworzyły (a pozostałe utwierdziły) nowy wizerunek aktorski Bogusława Lindy, jako dyżurnego twardziela polskiego kina. Na początku nowego stulecia Pasikowski niezwykle udanie powrócił z nowym image – serialem Glina zerwał z niemal komiksową formą głównego superbohatera z wiernym gunem za paskiem na rzecz świetnego kina (mimo serialowej formuły, Glinę ogląda się właśnie jak dobry film kryminalny), pełnego mrocznych i czasami nierozwiązanych tajemnic. I właśnie w takiej konwencji utrzymane jest jego najnowsze dzieło – Pokłosie. Tyle że ten film już nie „siedzi” w bezpiecznym temacie perypetii komisarza wydziału zabójstw, lecz wkłada kij już nawet nie w mrowisko, ale gniazdo żmij.

Franciszek Kalina (Ireneusz Czop) przylatuje z Chicago do rodzinnej wsi, gdzie na gospodarce został tylko jego młodszy brat, Józef (Maciej Stuhr). Stosunki między braćmi są poprawne, jednak Franek nie rozumie dlaczego Józka opuściła żona z dziećmi i uciekła aż do niego, do Ameryki. Szybko orientuje się, że Józek ma poważne zatargi z sąsiadami. Z czasem ich niechęć przenosi się również na niego. W miarę upływu czasu Franek odkrywa co tai przed nim nieskory do zwierzeń Józek. Pomaga mu w tym zbliżający się do emerytury proboszcz miejscowej parafii (Jerzy Radziwiłowicz), a zniechęcić stara się – uciekając się nawet do zawoalowanej groźby – młody wikary (Andrzej Mastalerz), który widzi już siebie na ciepłej, wygodnej posadce proboszcza, a szum w mediach, jakim grozi dalsze grzebanie w tej sprawie, może mu tylko zaszkodzić. Tymczasem wydarzenia idą o wiele dalej niż wybita kamieniem szyba w domu Józka, czy jego rozbity w knajpie nos. Siłą rozpędu zawiodą one obu braci tam, dokąd niekoniecznie chcieliby trafić – do szokującej prawdy.

Film podczas oglądania stanowi ciekawy odpoczynek od obecnych trendów, polegających np. na przedstawianiu wydarzeń fragmentami wyrwanymi z chronologii, czy choćby denerwującą, permanentnie trzęsącą się kamerą. Sfilmowany jest w sposób klasyczny, by nie powiedzieć: spokojny. Zachowuje jednak odpowiednią dynamikę akcji dla gatunku „thriller by Pasikowski”. I co najciekawsze – zawiera nawet szczyptę humoru! Widoczne to jest zwłaszcza podczas dialogów między Frankiem, a Józkiem. Dobór aktorów stoi na wysokim poziomie. Szczęśliwie Pasikowski odszedł od swej znanej w latach dziewięćdziesiątych tendencji obsadzania aktorów niekoniecznie pasujących do danej roli. W Pokłosiu spotykamy starych znajomych z Gliny. Maciej Stuhr wypada bardzo przekonywująco w roli Józka. Celowo nie napisałem „świetnie”, bo do świetności ciągle trochę mu brakuje. Ten aktor nie ma i chyba nie będzie miał tak bogatego warsztatu jak jego znakomity ojciec. Mimo to jego wybór do roli Józka wydaje się właściwy. Józek ma być młodym, naiwnym idealistą, a takie role „młody Stuhr” grał do tej pory i znakomicie się w nich sprawdzał. Ireneusz Czop jest z kolei jednym z aktorów, o których mówię: „znakomity, niedoceniony”. Charyzmatyczny, energiczny, utalentowany – fantastyczny. I niepopularny, co chyba jest wobec niego niedopatrzeniem ze strony reżyserów, którzy – wzorem Władysława Pasikowskiego – powinni dać mu większe szanse. Jerzy Radziwiłowicz i Andrzej Mastalerz (księża miejscowej parafii) mają od dawna ugruntowaną pozycję w czołówce polskich aktorów i tu także ją potwierdzają. Ciekawostką w pracy Pasikowskiego z aktorami jest fakt, że do ról drugo-, trzecioplanowych i epizodycznych zatrudnia często aktorów starszego pokolenia, czasami dawno zapomnianych, ale nie mniej znakomitych. W Pokłosiu są to m.in.: Danuta Szaflarska w roli zielarki, Maria Garbowska jako stara mieszkanka wsi, Ryszard Ronczewski jako Franciszek Sudecki, czy istna perła wśród epizodów – Robert Rogalski, odtwarzający postać dawnego sołtysa Malinowskiego. Jego krótka rola jest zdecydowanie jednym z powodów, dla których warto zobaczyć ten film. Wielkie brawa należą się charakteryzatorom, którzy z wykształconych, inteligentych aktorów w różnym wieku wyczarowali na potrzeby filmu prostych, zaniedbanych mieszkańców jednej z tysięcy polskich wsi.

Film wywołuje kontrowersje – aktualnie obserwowane w mediach, głównie w prasie i Internecie – z dwóch powodów. Przede wszystkim inspirowany jest masowym zabójstwem Żydów w Jedwabnem. Sypie świeżą sodę kaustyczną na ciągle otwarte rany kwestii konfliktów polsko-żydowskich. Nadal, niestety, nie potrafimy dyskutować spokojnie na ten temat. A ponadto przedstawia symbolicznie naród polski jako tego złego antagonistę, a to już dla nas jak otwarte wypowiedzenie wojny. Maciej Stuhr, odtwórca roli naiwnego idealisty Józka, jest obecnie ulubionym celem ataków internetowych pieniaczy m.in. za wzięcie udziału w tym projekcie. Co ciekawe, wielu z nich deklaruje, że filmu nie widziało i nie obejrzy, co chyba najlepiej świadczy o „powadze” ich słów. Władysław Pasikowski odpowiada, że przepraszać za swoje dzieło nie będzie. Z pewnością o wiele mniej w tym zamierzonej reklamy i „piaru” niż rzeczywistej awantury. Co ciekawe, Pasikowski znany jest z tworzenia filmów sensacyjnych, popularnych i kasowych, ale zawsze poruszał w nich bieżące i kontrowersyjne tematy: zjawisko „fali” w zasadniczej służbie wojskowej (Kroll), popeerelowskie perypetie byłych oficerów SB (Psy i Psy 2), zasadność obecności polskiego kontyngentu wojskowego w konflikcie obcych państw (Demony wojny wg Goi), czy wydostanie z Iraku amerykańskich szpiegów przez oficerów polskiego wywiadu (Operacja Samum). Podobnie jest z Pokłosiem, jednak ten temat jest wyjątkowo drażliwy. Między innymi dlatego, że stanowi podatne ziarno medialne, a przecież z tego korzyść mają wszyscy: potentaci na rynku mediów, ponieważ temat łatwo i bardzo korzystnie się sprzedaje, no i społeczeństwo, które tylko czeka na sensacyjne doniesienia z dzienników, aby wziąć na języki kolejną ofiarę. A im bardziej wybór owej ofiary jest absurdalny, tym łatwiej po niej jeździć – vide Stuhr. O ile tematy poruszane przez Pasikowskiego w jego filmach do tej pory dotyczyły konfliktów raczej lokalnych, pozostających w obrębie naszego kraju, o tyle Pokłosie wykracza swoją tematyką daleko poza jego granice. Czy wywoła burzę równie wielką jak zasięg samego filmu? Jestem pewien, że przynajmniej w głowie widza – na pewno.

Polecam.

Autor: Marcin Śmigielski

Fot.: materiały prasowe