DSC_0016

Rzeźby lodowe

Miasteczko Saint-Côme, byłoby jednym z wielu dziesiątek podobnych i nie wyróżniających się miasteczek w całej prowincji More »

_DSC0042

Indiańskie Lato

Wyjątkowo ciepła temperatura w ciągu października wystarczyła, by wszyscy zaczęli mówić o Indiańskim Lecie. Czym rzeczywiście More »

huitre

Boso ale w ostrygach

Od wieków ostrygi są wyszukanym daniem smakoszy dobrej kuchni oraz romantyków. Ostryga od czasów antycznych uchodzi More »

ville-msh1

Góra Świętego Hilarego w kolorze dojrzałej dyni

Góra Św. Hilarego ( fr: Mont St-Hilaire) jest jedną z 8 gór (a raczej wzgórz ze More »

24pazdziernika2016Wojcik1

Henryk Wójcik (1947-2018)

Polonia montrealska pożegnała Henryka Wójcika w piątek 07 grudnia 2018 na uroczystej mszy pogrzebowej w kościele More »

Domestic_Goose

Milczenie Gęsi

Wraz z nastaniem pierwszych chłodów w Kanadzie oczy i uwaga konsumentów jest w wielkiej mierze skupiona More »

rok-ireny-sendlerowej-logo

2018 rok Sendlerowej

Uchwała Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 8 czerwca 2017 r.w sprawie ustanowienia roku 2018 Rokiem Ireny More »

Parc-Oméga1

Mega przygoda w parku Omega

Park Omega znajduje się w miejscowości Montebello w połowie drogi między Gatineau i Montrealem. Został założony More »

homer-simpson-krzyk-munch

Bliskie spotkanie ze służbą zdrowia.Nowela

Nie tak bardzo dawno temu w wielkiej światowej metropolii na kontynencie północno-amerykanskim w nowoczesnym państwie Kanadzie, More »

Flower-for-mother

Dzień Matki

Dzień Matki obchodzony jest w ponad 40 krajach na świecie. W Polsce mamy świętują 26 maja, More »

DSC_0307

Christo Stefanoff- zapomniany mistrz światła i koloru

W kanadyjskiej prowincji Quebek, znajduje się miasteczko Val David otoczone malowniczymi Górami Laurentyńskimi. W miasteczku tym More »

2970793045_55ef312ed8

Ta Karczma Wilno się nazywa

Rzecz o pierwszych osadnikach polskich w Kanadzie. W kanadyjskich archiwach jako pierwszy Polak imigrant z polski More »

Capture d’écran 2018-04-01 à 20.00.04

Rezurekcja w Parafii Św. Krzyża w Montrealu

W Montrealu oprócz czterech polskich parafii katolickich, zarządzanych przez Franciszkanów jest jeszcze jedna polska parafia należąca More »

Capture d’écran 2018-03-25 à 12.47.16

Wielkanoc w Domu Seniora

W sobotę 24 marca 2018 uczniowie z montrealskiego Szkolnego Punktu Konsultacyjnego przy Konsulacie RP w Montrealu More »

DSC_4819

Gęsie pipki i długi lot do punktu lęgu

Jak się mają gęsie pipki do długiego gęsiego lotu ? A jak się ma piernik do More »

embleme-insecte-montreal

Montrealski admirał

Entomologicznym emblematem prowincji Quebek  jest motyl admirał. W 1998 roku, Quebeckie Stowarzyszenie Entomologów zorganizowało publiczne głosowanie More »

Capture d’écran 2018-03-20 à 15.21.11

XVII Konkurs Recytatorski w Montrealu

W robotę 17 marca 2018 r. odbył  się XVII Konkurs recytatorski w Montrealu. W konkursie brały More »

herb templariuszy

Sekret Templariuszy

Krucjata albigeńska, jaką zorganizował przeciwko heretykom Kościół Katolicki w XIII wieku, zniszczyła doszczętnie społeczność Katarów, dzięki More »

Capture d’écran 2018-03-14 à 17.54.19

IV Edycja Festiwalu Stella Musica

Katarzyna Musiał jest współzałożycielką i dyrektorem Festivalu Stella Musica, promującego kobiety w muzyce. Inauguracyjny koncert odbył More »

800px-August_Franz_Globensky_by_Roy-Audy

Saga rodu Globenskich

August France (Franz) Globensky, Globenski, Glanbenkind, Glaubenskindt, właśc. August Franciszek Głąbiński (ur. 1 stycznia 1754 pod More »

Bez-nazwy-2

Błękitna Armia Generała Hallera

Armia Polska we Francji zwana Armią Błękitną (od koloru mundurów) powstała w czasie I wojny światowej z inicjatywy More »

DSC_4568

Polowanie na jelenia wirginijskiego, czyli jak skrócić zimę w Montrealu

Jest z pewnością wiele osób nie tylko w Montrealu, którym dokuczają niedogodności kanadyjskiej zimy. Istnieje jednak More »

CD-corps-diplomatique

Konsulat Generalny RP w Montrealu-krótki zarys historyczny

Konsulat Generalny w Montrealu jest jednym z trzech pierwszych przedstawicielstw dyplomatycznych powołanych przez rząd polski na More »

Capture d’écran 2018-03-07 à 08.47.09

Spotkania Podróżnicze: Krzysztof Tumanowicz

We wtorek, 06 marca w sali recepcyjnej Konsulatu Generalnego w Montrealu odbyło się 135 Spotkanie Podróżnicze. More »

Capture d’écran 2018-02-24 à 09.30.00

Polsko Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu

Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu ( PKTWP) powstało w 1934 roku jako nieformalna grupa. Towarzystwo More »

poutine 2

Pudding Kebecki,czyli gastronomiczna masakra

Poutine jest bardzo popularnym daniem kebeckim. Jest to bardzo prosta potrawa złożona generalnie z trzech składników;frytki,świeże kawałki More »

original.1836

Sir Casimir-rzecz o gubernatorze pułkowniku jej królewskiej mości

Przy okazji 205 rocznicy urodzin przypominamy sylwetkę Kazimierza Gzowskiego (1813 Petersburg-1898 Toronto),najsłynniejszego Kanadyjczyka polskiego pochodzenia – More »

Syrop-klonowy

Kanada miodem płynąca

Syrop klonowy powstaje z soku klonowego. Pierwotnie zbierany przez Indian, dziś stanowi istotny element kanadyjskiego przemysłu More »

Capture d’écran 2018-02-22 à 12.57.23

Nowy Konsul Generalny RP w Montrealu, Dariusz Wiśniewski

Dariusz Wiśniewski jest związany z Ministerstwem Spraw Zagranicznych od roku 1994.  Pracę swą rozpoczął w Departamencie More »

24 marzec 2015

Chronologia sprzedaży budynków Konsulatu Generalnego w Montrealu

20 lutego 2018 roku, środowisko polonijne w Montrealu zostało poinformowane bardzo lapidarną wiadomością rozesłaną do polonijnych More »

Tag Archives: Marcin Smigielski

Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć – wrażenia po wyjściu z kina

654384

Pierwsze wrażenie wypowiedział głos serca: to już nie ten Kloss. Ale że nie lubię zrzędów, to zaraz zgasił go głos rozsądku: trudno, żeby to był ten sam Kloss, co czterdzieści pięć lat temu. Wszak od tego czasu zmieniło się chyba wszystko, włącznie z ustrojem. Technika filmowa, metody prowadzenia aktorów, sposoby grania, aktorzy grający głównych bohaterów też wyglądają już inaczej. Inne jest wszystko, ale jednak film „Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć” ma jeden punkt, który sprawił, że po jego obejrzeniu mam jak najbardziej pozytywne wrażenia. Ten punkt nazywa się Patryk Vega i jest reżyserem całego zamieszania.

Patryk Vega zdobył moje serce filmem i serialem „Pitbull”. Pokazał, że potrafi nakręcić serial kryminalny inny niż wszystkie. Ciekawie zaakcentował w nim nie tylko mocne wydarzenia z półświatka kryminalnego, ale i przedstawił bohaterów, czyli policjantów z wydziału zabójstw, a później ds. terroru, jako normalnych ludzi z właściwymi dla swego fachu problemami i słabościami. O roli Andrzeja Grabowskiego (aspirant Jacek Goc, ps. „Goebbels”) w filmie pełnometrażowym, nakręconym na podstawie pierwszej, pięcioodcinkowej serii, mówiło się wręcz: oscarowa. Później, po mniej ważnych serialach, w CV Patryka Vegi pojawił się film „Ciacho”, który spowodował całkowicie przeciwne reakcje. Film był jedną z tych polskich komedyjek, przy których mózg ma wolne. Jednak z założenia właśnie taki miał być. Bo skoro powstał, to znaczyło, że miał odbiorców. Dlatego nie bardzo rozumiałem obawy niektórych krytyków filmowych, że z nowego Klossa może powstać takie właśnie „Ciacho”. Ja byłem zupełnie spokojny wiedząc, kto będzie tym projektem dowodził. Co więcej, jednym z autorów scenariusza jest twórca „Psów”, „Demonów wojny”, czy znakomitego serialu „Glina” – Władysław Pasikowski.

Od czasu powstania serialu sensacyjnego o polskim (czyli sowieckim) arcyszpiegu wojennym pojawiły się filmy, które już dawno weszły do klasyki gatunku. Takie obrazy jak: „Tylko dla orłów” (1968), „Komandosi z Navarony” (1978), seria o Indianie Jonesie (lata 80), saga o Jamesie Bondzie, przeżywająca szczyty popularności równolegle z Klossem i później – wszystkie te produkcje stanowią niewyczerpane źródło inspiracji dla dzisiejszych filmowców. I wpływy tych wszystkich filmów widać w – chyba mogę to powiedzieć – kontynuacji przygód Klossa i Brunnera. Kloss odczytujący szyfr prowadzący do miejsca ukrycia Bursztynowej Komnaty, a następnie otwierający schowek, to wypisz, wymaluj Harrison Ford pokonujący kolejne, sprytne pułapki Inków. Sceny batalistyczne to najlepsze fragmenty z „Komandosów Navarony”, czy „Złota dla zuchwałych”. Współpraca STASI i Służby Bezpieczeństwa, która werbuje byłego szpiega wojennego, Stanisława Kolickiego, to jak nic misterna sieć intrygi z przygód agenta 007. Tak, to zdecydowanie już nie ten Kloss sprzed prawie pół wieku, który był nowatorskim pomysłem. Który laserowym spojrzeniem i nieprzeciętną inteligencją burzył mury obronne kobiecych serc, a muzyka rozsadzająca drewniane obudowy „Rubinów” i „Beryli” decydowała o ciśnieniu widza lepiej niż najlepsze lekarstwa. Tu jest zupełnie inaczej, ale wcale nie gorzej.

Na akcję filmu składają się dwie płaszczyzny czasowe. Początek filmu to 1975 rok i scena pogrzebu jednego z czołowych oficerów III Rzeszy. Zjeżdża się nań cała siwa i pomarszczona czołówka pozostałych przy życiu nazistów. Wśród nich jest porucznik Hans Kloss z Abwehry i major Hermann Brunner z SS. To nie może skończyć się dobrze. Gdy dochodzi do konfrontacji obydwu dżentelmenów, rozpoczyna się przeplatanie fabuły retrospekcjami z 1945 roku, kiedy to Kloss i Brunner spotkali się po raz ostatni w Koenigsbergu (obecny Kaliningrad). I tu kolejne wrażenie dotyczące aktorów: wreszcie doczekałem chwili, gdy Stanisław Mikulski i Emil Karewicz spotkali się jako Kloss i Brunner w sensownym projekcie. Nie mogłem już patrzeć na tych dwóch bohaterów kultowego serialu w różnego rodzaju sitcomikach, serialikach, reklamach, festynach czy teledyskach disco polo. Trzeba przyznać, że obaj panowie, mimo pięknego wieku, nadal świetnie wyglądają w mundurach, nie tylko Abwehry i SS, ale także… NRD-owskiej policji. Wspomagają ich inni zasłużeni aktorzy, m.in.: Daniel Olbrychski, Jerzy Bończak, Janusz Chabior czy – uwaga! – Maciej Ferlak w roli Martina Bormana, który wg scenarzysty przeżył koniec wojny. W scenach z 1945 roku natomiast postacie głównych bohaterów zagrali: Tomasz Kot i Piotr Adamczyk. Zestawienie o tyle zabawne, że Kot (prywatnie brunet) wcielił się w blondwłosego Klossa, a blondyn Adamczyk musiał się przefarbować (i zapuścić wąsy!) do roli Brunnera. Wyszło bardzo przyzwoicie, tym bardziej, że Piotr Adamczyk bardzo starał się swą grą upodobnić do Brunnera-Karewicza. Tonacja głosu, cyniczny uśmieszek, a nawet niezapomniane kwestie z serialu to bardzo miły ukłon w stronę starej „Stawki…”. I nie jedyny, bo również Stanisław Mikulski częstuje w taksówce Emila Karewicza bardzo znanym ostrzeżeniem: „Schowaj broń, dopóki chce mi się z tobą rozmawiać”. Jedynie Tomasz Kot nie stara się naśladować swego wielkiego poprzednika. W ogóle jego postać nie przypomina oryginalnego Klossa. Tutaj jest bardziej komandosem, który biega po zamarzniętym jeziorze, skacze z wysokich przeszkód i wprawnie kosi z działka przeciwlotniczego dużą część obsługi konwoju, wywożącego wielki skarb. Jest inny, ale czy gorszy?

Warto też zwrócić uwagę na role drugoplanowe. Jako gauleiter Prus Wschodnich i główny winowajca zniknięcia legendarnej Bursztynowej Komnaty – Erich Koch – występuje niezawodny Jerzy Bończak. Intryganta Riglego zagrał rewelacyjny aktor młodego pokolenia, Wojciech Mecwaldowski. Jako Elsa, nastoletnia córka doktora Krause, wystąpiła piękna Marta Żmuda-Trzebiatowska. Pełnomocnika Kocha, bezwzględnego nazistę i oficera STASI,  gra – uwaga – odtwórca roli księdza Jerzego Popiełuszki, Adam Woronowicz. To już drugi aktor w jednym filmie, kojarzony z wielkim duchownym (bo jeszcze Piotr Adamczyk – Karol Wojtyła). I można zrobić dobry film bez dyżurnych komediantów Polski, wywracając image aktorów do góry nogami i jeszcze na lewą stronę? Można!

Fabuła nie jest przesadnie skomplikowana, za to bardzo bogata w zaskakujące zwroty akcji, no i w akcenty merytoryczne. I tu, jak zwykle w przypadku nowych polskich produkcji wojennych, moje wielkie wyrazy uznania i głębokie ukłony dla grup rekonstrukcyjnych. Jestem pewien, że gdyby nie ich wydatna pomoc i udział w filmach w roli konsultantów i statystów, takie produkcje jak: „Hans Kloss…”, „Czas honoru”, „Twierdza szyfrów” itp. byłyby pełne błędów merytorycznych (jak to się zdarzało w przypadku oryginalnej „Stawki…”) i o wiele uboższe o piękne mundury oraz sprzęt w postaci broni i pojazdów z epoki. Zwróćcie na to uwagę podczas oglądania! Gdy zakotwiczę na dłużej w Polsce, to na pewno do jednej z takich grup wstąpię.

Tyle superlatyw, czas na wady. Są oczywiście, nie da się ich uniknąć. Przede wszystkim aktorstwo. W polskiej kinematografii, tam gdzie pojawiają się młodzi aktorzy, zawsze jest ryzyko natknięcia się na jakiś kwas. Najgorzej moim zdaniem wypada w tym przypadku Anna Szarek, która nie tyle gra, co recytuje tekst i robi miny. Przypomina okolicznościowe akademie w podstawówce, ale na pewno nie postać Ingrid, w którą ma się wcielać. No i muzyka. Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, kompozytor chyba najsłynniejszego polskiego motywu filmowego, nie zgodził się na wykorzystanie jego muzyki do nowych przygód Klossa. Film przez to dużo traci i jest to jego widoczną wadą. Nie ma bowiem Klossa bez poruszającego, tętniącego zestawu dźwięków, który znakomicie podnosi poziom suspensu. Oczywiście użycie archiwalnego nagrania do nowego filmu nie miałoby sensu, ale myślę, że znakomicie brzmiałoby w nowej aranżacji. Co z tego, skoro nie ma go w ogóle? Natomiast muzyka użyta w „Hansie Klossie…” właściwie jest niezauważalna i nie ma zbytniego wpływu na emocje widza.

Czy warto iść na ten film do kina? Lub – dla rodaków mieszkających poza Polską – czy warto go kupić na DVD? Nie odpowiem „tak” lub „nie”, bo sam nie lubię zadawać tego typu pytań. Byłem na tym filmie w kinie, bo lubię Klossa-Kolickiego, nie nastawiałem się na „Stawkę większą niż życie czterdzieści pięć lat później”, za to byłem ciekaw jak Vega przedstawił słynnego agenta w nowoczesnej technologii i powojennych czasach. Jestem otwarty na zmiany (byle nie za duże w przypadku takiej legendy) i dobre, przygodowe kino, zwłaszcza traktujące o skarbach III Rzeszy. Jeżeli Wy również, to z pełną odpowiedzialnością mogę ten film Wam polecić.

Autor: Marcin Śmigielski

Repozytorium Cyfrowe Filmoteki Narodowej – historia nie musi być nudna

1324051756

Są wśród nas osoby (mało bo mało, ale jednak), które żywo interesują się swoją ojczyzną. Robią coś dla jej przyszłości (nawet na emigracji), albo interesują się jej przeszłością i pogłębiają zdrową, wolną od politycznych przepychanek wiedzę na jej temat. Lub też łączą te dwie rzeczy. A historia Polski jest jak długi, dramatyczny film, zwłaszcza w niespokojnym XX wieku. I jaka jest, taka jest – nikt nic na to nie poradzi, choćby nie wiem jak się starał. Warto się nią interesować mimo wszystko, bo innej zwyczajnie nie mamy. A co najlepiej pomoże nam ją poznać? Niestety, nie aparacik do przenoszenia w przeszłość, jakim dysponowali: Tytus, Romek i A’Tomek, bohaterowie kultowego komiksu Henryka J. Chmielewskiego. Szkoda, bo najlepiej jest zgłębiać wiedzę w praktyce. Jednak w realnym życiu dużą rolę pełni sztuka filmowa, jako znakomite uzupełnienie do nie zawsze interesujących podręczników do historii. Zdałem sobie z tego sprawę gdy wpadłem w Internecie na stronę Repozytorium Cyfrowego Flimoteki Narodowej.

www.repozytorium.fn.org.pl jest znakomitym przykładem na połączenie historii z przyszłością. Jest to projekt mający na celu przede wszystkim zdigitalizowanie (udoskonalenie i zabezpieczenie metodą cyfrową) dzieł polskiej kinematografii. To tak jak zrobiono m.in. z „Szatanem z siódmej klasy”, „Kochajmy Syrenki”, „Samymi swoimi” i serią „Jak rozpętałem drugą Wojnę Światową”, przy czym dwa ostatnie tytuły dodatkowo pokolorowano. Twórcy tej idei zamierzają stworzyć bazę danych w celu archiwizacji zbiorów filmowych Filmoteki Narodowej oraz oczywiście prezentować je w Internecie. Bardziej po naszemu? Na stronie znajdziecie niemal półtora tysiąca materiałów filmowych, cyfrowo zmodernizowanych, „wrzuconych w net” i dzięki temu ocalonych dla przyszłych pokoleń. Znakomitą większość tych materiałów tworzą znane nam z kin Polskie Kroniki Filmowe. Tak, wiem, że obecnie można kupić je na DVD. Ale po pierwsze: tu nie płacimy nic za oglądanie, a po drugie: tu znajdziemy o wiele więcej materiałów, niż dotychczas ukazało się na kompaktowych nośnikach. Istne perły tworzą kroniki przedwojenne, powstałe w latach 1924 – 1939 za sprawą Polskiej Agencji Telegraficznej. Bez muzyki, bez lektora, za to z cyfrowo poprawionym dźwiękiem i obrazem, niemal żywcem przenoszą w tamte czasy. Najbardziej podobał mi się dwuipółminutowy zapis I Zlotu Narodowego Harcerzy w Warszawie. Nakręcony niemal dziewięćdziesiąt lat temu.

 

Oprócz tego w serwisie w tej chwili znajduje się szesnaście filmów fabularnych. W całości możemy obejrzeć te przedwojenne: „Mocnego człowieka”, „Mogiłę nieznanego żołnierza”, „Dla ciebie, Polsko” i „Cud nad Wisłą”. Notabene, ten ostatni, chociaż niemy i stworzony ponad dziewięć dekad temu, jest o wiele bardziej wciągający niż ten z 2011 roku, nakręcony w trójwymiarze, z hektolitrami krwi, urwanymi kończynami oraz z piękną i giętką „aktorką”, która ratuje całą bitwę biorąc cekaem w swoje ręce. Podczas oglądania tych zbiorów proponuję Wam założyć słuchawki na uszy i dużą uwagę zwrócić na dźwięk. Nie zawiedziecie się. Czapki z głów przed twórcami tego projektu za znakomite, trwające dwa lata, żmudne, cyfrowe „odkurzanie” tych materiałów i ich archiwizację z bardzo łatwym dostępem. A będzie więcej!

Projekt jest tworzony pod patronatem i  z dofinansowaniem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ramach programów zarządzanych przez Narodowy Instytut Audiowizualny. Partnerami projektu są: Telewizja Polska, Polskie Radio, Polski Instytut Sztuki Filmowej, Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych oraz serwisy Kino.org.pl i Filmweb.pl.

Autor: Marcin Śmigielski

Fot: www.repozytorium.fn.org.pl

Ania Rusowicz i jej big-bit

ania

Założę się, że słuchając tej płyty, nie będziecie mogli oprzeć się wrażeniu, że cofnął się czas. Coś w czasoprzestrzeni poszło nie tak i oto znów jesteśmy w Polsce późnego Gomułki i wczesnego rocka, dla bezpieczeństwa politycznego nazywanego wówczas big-bitem. Solidne, rzetelne rytmy i fascynujący wokal ówczesnej królowej tego nurtu, Ady Rusowicz. Ba, nawet na okładce płyty widnieje jej twarz, w żywych hippiesowskich kolorach. I wszystko by się zgadzało, gdyby nie to, że płyta została wydana w 2011 roku, wokalistka i zespół są jak najbardziej współcześni, a twarz – choć łudząco podobna – należy do córki Ady Rusowicz, Ani. Bo to właśnie ona, dziś niespełna trzydziestoletnia kobieta, nagrała ten krążek. Jest to jej debiutancka płyta solowa, chociaż nie debiut na estradzie.
Zaczynała siedem lat temu w rytmach R’n’B, w zespole Dezire. Później była kapela IKA oraz występ na Przystanku Woodstock w zeszłym roku, gdzie gościnnie z Czarno-Czarnymi zaśpiewała „Kwiat nienawiści”.

Płyta Ani Rusowicz „Mój big-bit” zawiera między innymi piosenki jej mamy, ale zdecydowanie nie jest to powielanie legendy i chęć szarpnięcia kasy, z jakim to zjawiskiem polska fonografia spotyka się dziś dość często. Jest to ciężka praca nad sobą i pragnienie zaznaczenia własnego talentu, mimo sławnego nazwiska. Utwory są przearanżowane i brzmią o wiele czyściej niż ich pierwowzory. Ciekawostką jest, że muzycy (Robert Cichy – gitara, Michał Burzymowski „Burza” – bas, Michał Sęk „Mija” – klawisze, Hubert Gasiul – perkusja) do ich nagrania postarali się o instrumenty maksymalnie zbliżone wiekiem do tamtej epoki.

Zero elektronicznych przeróbek. Między innymi dzięki temu piosenki mają to, co jest najważniejsze w adaptacjach, czyli klimat, a cała płyta zachowuje spójność. Wszystko brzmi żywo i bogato, żeby nie powiedzieć „tłusto”. Bęben jest bębnem, a nie klaśnięciem, natomiast bas brzmi jak burza (zbieżność z przezwiskiem basisty może nie być przypadkowa), a nie na przykład lot trzmiela. I do tego wokal Ani, który wręcz żywcem przenosi słuchacza cztery dekady wstecz – swą barwą, wibratem i świetnym zgraniem z partią instrumentalną. Dlaczego takich płyt jest tak mało na polskim rynku? Zaryzykuję stwierdzenie, że to jedna z niewielu tego typu płyt w nowożytnej historii polskiej muzyki, a Ania jest w tej chwili jedyną polską artystką śpiewającą big-bit. Bez ulepszeń, bez udziwnień, bez usprawnień. Wszystko jest skomponowane jak potrawa doświadczonego mistrza kuchni.

Na krążku znajduje się sześć przebojów wyśpiewanych swego czasu przez Adę Rusowicz z Niebiesko-Czarnymi oraz sześć autorskich piosenek Ani. Nie będę opisywał poszczególnych utworów, bo chcę zostawić Wam przyjemność odkrywania: konia z rzędem temu, kto po brzmieniu (nie po tytułach i melodii) rozpozna które są które. Dodam tylko, że w jednym z numerów usłyszycie poszczególne partie śpiewane przez inny głos – to będzie kolejna z niewielu utalentowanych polskich wokalistek, Ania Dąbrowska. Dodatkowo proponuję, abyście zapoznali się z jej klipami na YouTube. Natomiast kto z Was wybiera się do Polski, niech wrzuci koncert Ani Rusowicz w harmonogram. Tam już nie tylko piosenki przeniosą Was w czasie. „Ania cała jest big-bitem” – mówią jej koledzy z zespołu, a ja się pod tym podpisuję czwororącz.

Autor: Marcin Śmigielski
Zdjęcia: internet

„Skrzydlate świnie”: nago, ale w ostrogach

7343178.3

Tak drogie Panie, to ten film, w którym możecie podziwiać Pawła Małaszyńskiego w niemal całej krasie. Zabieg ten, chociaż nieco szokujący, ma dobre uzasadnienie w fabule filmu.

„Life is full of important choices”, głosił swego czasu napis na mojej ulubionej koszulce. Dookoła niego widniały sylwetki klasycznych samochodów: Ferrari, Porsche, Maserati, Corvetty, Mustanga itp. Niestety, głównemu bohaterowi „Skrzydlatych świń” w reżyserii Anny Kazejak życie funduje o wiele poważniejsze dylematy. Oskar ma trzydzieści lat, brata Mariusza i oddanych przyjaciół, z którymi „od zawsze” tworzy grupę piłkarskich kibiców, tzw. „ultrasów”.

Rozróżnienie kibiców ze względu na specjalizację i wyjaśnienie terminologii dostajemy już na początku filmu. Mieszkają w kilkunastotysięcznym miasteczku i na co dzień zajmują się wspomaganiem lokalnej drużyny piłkarskiej. Czego Oskar nie ma? Tego najważniejszego – wykształcenia i zawodu. Jego jedynym źródłem zarobku jest handel dewocjonaliami wespół z Mariuszem w pobliskim Licheniu. Wszystko toczyłoby się dalej swoim błogim torem, gdyby nie wiadomość w prasie o likwidacji klubu. A że problemy lubią przychodzić w towarzystwie, to w tym samym czasie Oskar zostaje ojcem oraz traci dochód z figurek i obrazków świętych. Pomoc w postaci intratnego zajęcia spada Oskarowi jak z nieba. Ma zarabiać dość poważne jak na otaczające go realia pieniądze, w dodatku robiąc to, co kocha i umie najlepiej: ma być animatorem grupy kibiców. Ale już nie swoich przyjaciół, tylko przypadkowej zbieraniny złożonej z pracowników potężnego koncernu SkyTech, produkującego – jak uważa Oskar – „latające kible” (próżniowe umywalki do jumbo-jetów). Jest kibicem z krwi i kości, dla którego barwy ukochanego klubu są święte, a dla zdrajców nie ma zmiłowania. Dlatego początkowo unosi się honorem, ale gdy pewnego dnia znajduje swe rzeczy wystawione na schody przez matkę jego dziecka, zmuszony jest przyjąć propozycję. Ta decyzja jest jak kamyk, który powoduje całkiem sporą lawinę. Niemały udział w tym ma Baśka, dziewczyna jego brata.

Główną rolę gra Paweł Małaszyński, któremu towarzyszy Olga Bołądź. O ile Małaszyńskiego można z łatwością sobie przypomnieć, o tyle młodą Olgę nie wszyscy muszą znać. Wielbiciele seriali jednak z łatwością skojarzą ją sobie, na przykład z jedną z bohaterek „Czasu honoru” (Celina, współpracownica podziemia, narzeczona Michała), „Układu warszawskiego” (komisarz Zuzanna Szarek vel „Pyskata”), czy „Hotelu 52” (recepcjonistka Dorota). Warto także zwrócić uwagę na ciekawie poczynającego sobie Piotra Roguckiego, który gra Mariusza. Szersza publiczność zna go jako wokalistę i lidera zespołu Coma. Mało kto jednak wie, że ukończył on Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie i jest pełnoprawnym – oraz utalentowanym – aktorem. Moją uwagę zwrócił trzecio-, lub nawet czwartoplanową rólką w kryminalnej trylogii „Oficer”, gdzie zagrał praskiego chuligana. Ale jak zagrał… Uwielbiam wyławiać perły spośród bujnych wodorostów, ale bardziej interesują mnie te aktorskie i muzyczne. „Roguc” jest zdecydowanie jedną z nich.

Ciekawą i niecodzienną – bo epizodyczną – rolą popisał się tu także Andrzej Grabowski. Nieszczęsny Ferdek Kiepski, tutaj w roli kibica starej daty, niejako wita nas w początkowej scenie filmu. Wita bardzo oryginalnie. Wrażliwym na łacińskie wiązanki radzę wyłączyć w tym momencie głos. Zobaczymy tu także dawno niewidzianych na dużym ekranie: Annę Romantowską w roli wyfiokowanej i zrzędliwej teściowej Oskara oraz Witolda Dębickiego – jego ojca. Z kolei dawno niewidziany w drugoplanowej roli – aktor, ale i już reżyser oraz producent, Cezary Pazura.

Wciela się on w postać Krzysztofa Dzikowskiego, prezesa SkyTechu i właściciela firmowej drużyny piłkarskiej. Robi to z właściwą sobie klasą. A później dziwi się w wywiadach, że ludzie kojarzą go przede wszystkim jako aktora komediowego. Osobiście nie widzę w tym problemu. Wreszcie, gościnnie występuje sam Jan Tomaszewski jako prezes klubu, którego właścicielem jest Dzikowski.

Obsadę z jedną tylko amatorską (można powiedzieć: symboliczną) kreacją Tomaszewskiego, zaliczam do mocnych stron tego filmu. Jako statyści wystąpili autentyczni kibice zarżniętego aferą korupcyjną klubu Groclin Grodzisk Wielkopolski. To zresztą w tym mieście toczy się akcja. W pewnym sensie ich udział również można odebrać jako symbol. W filmie ich ukochany klub też przestaje istnieć. Chociaż bliżej nie wiadomo z jakich powodów, to na moment pojawia się podpowiedź: kadrowa (wg dzisiejszej polszczyzny: Human Resources Manager) z firmy SkyTech, po straconym przez „Czarnych” meczu wypowiadająca do telefonu tajemnicze: „W porządku, przegrali”.

A słabe strony filmu? To co wszędzie, gdy pojawiają się młodzi aktorzy: dykcja. Ja wiem, że to jest zupełnie nieważny drobiazg, kto by się tym przejmował oraz grunt że fajnie się ruszają i wyglądają. Ja jednak, chociaż do podeszłego wieku jeszcze mi daleko, z utęsknieniem wspominam filmy nakręcone za znienawidzonej komuny, gdzie aktor musiał umieć nie tylko przekonująco się gibać, ale i w ogóle mówić. To nie jest wina tych młodych ludzi, którzy chcą coś ze sobą w życiu zrobić. To jest zasmucający poziom szkół teatralnych i filmowych, gdzie produkuje się przeważnie serialowe gwiazdki. A to z kolei jest winą takiego, a nie innego stanu rodzimej kinematografii. Błędne koło.

Na szczęście film nadrabia ciekawie napisaną historią z dającym do myślenia przesłaniem. Zupełnie jak w antycznej tragedii: bohater skazany jest na klęskę, jakkolwiek by nie postąpił. Widz ma pozostawioną wolność decyzji. Po czyjej stronie się opowiedzieć? Kibiców „Czarnych”, czyli przyjaciół Oskara, którzy mają mu za złe zdradę barw klubowych, prezesa gigantycznej korporacji, który kupuje nie tylko klub piłkarski, ale także kibiców, czy może jednak Oskara i Baśki, którzy w obliczu życiowego przymusu chowają ideały do kieszeni i „sprzedają się”, narażając się na zemstę kolegów?

A czyją stronę przyjęlibyście Wy?

Autor:  Marcin Śmigielski

Zdjęcia: stopklatka.pl

Czesław Niemen – 41 potencjometrów pana Jana

niemen1

Przedstawiać Czesława Niemena to byłaby spora bezczelność z mojej strony. Warto za to spojrzeć ogólnie na jego dorobek płytowy. Żadnej jego wydanej płyty, a jest ich niemało, nie można nazwać zwykłą. Niemen był artystą, który ciągle poszukiwał nowych brzmień. Wielu melomanów, którzy również czerpią satysfakcję z odkrywania, niektóre jego płyty zachwycają swoją zawartością. Niektóre są niepowtarzalne ze względu na jego głos (pozostałe są instrumentalne). Inne zwracają uwagę formą. Zawierają tylko kilka utworów, za to trwających paręnaście minut (m.in. „Enigmatic” i „Strange Is This World”). Kilka albumów intryguje sposobem wydania; składają się np. z dwóch płyt długogrających i jednej „EPki” („Idée fixe” – w wersji cyfrowej wydana na dwóch kompaktach). Osobną, jedyną w swym rodzaju półkę tworzy „Dziwny jest ten świat” – pierwsza autorska płyta Niemena, która również jako pierwsza w Polsce doczekała się statusu złotej (1967 r.). Jednak największą moją uwagę zwróciła ostatnio pierwsza płyta wydana po śmierci artysty – „41 potencjometrów pana Jana”.Okładka płyty „41 potencjometrów pana Jana”.

Pod koniec lat sześćdziesiątych Czesław Niemen, podobnie jak wielu innych muzyków na całym świecie uległ fascynacji muzyką elektroniczną. Pierwsze organy Hammonda, model L-100 kupił w 1968 roku. Kto nie wie jak brzmi ten fascynujący instrument, niech posłucha na przykład „Bema pamięci żałobnego rapsodu”, lub – sięgając do innych artystów – choćby „Light My Fire” The Doorsów. Nieco później do jego instrumentarium trafił melotron (jeden z pierwszych syntezatorów). Z kolei w 1973 roku Czesław Niemen poważnie zachorował… na syntezator Mooga. Ówczesny amerykański cud techniki – minimoog – z miejsca podbił serce polskiego artysty. Próbą umiejętności gry oraz możliwości tego instrumentu był jeden z występów zespołu Niemen Aerolit. 9 maja 1974 roku Czesław Niemen (śpiew, minimoog, melotron, Synthi AKS), Jan Błędowski (skrzypce), Sławomir Piwowar (gitara), Jacek Gazda (bas) i Piotr Dziemski (perkusja) dali trwający osiemdziesiąt dwie minuty koncert w warszawskim domu studenckim Riviera. Z tego materiału muzyk wykroił ponad czterdzieści minut. Nagranie podarował radiowej „Trójce”. Materiał był jednak zbyt długi jak na radiowe schematy programowe. W całości został puszczony tylko raz, 6 sierpnia 1974 roku. Poza tym kilkakrotnie grano fragmenty przy okazji rozmaitych audycji.  Była to poniekąd muzyczna zemsta na zespole SBB, z którym Niemen tworzył Grupę Niemena, i z którym nieco burzliwie rozstał się na krótko przed tym okresem.

Minimoog.

Obiektywnie jednak trzeba przyznać: ponadczterdziestominutowa suita nie stanowi arcydzieła. Niektórzy zarzucają jej stylistyczne rozchwianie, pośpiech i niespójność. Nagranie to nie zdobyło uznania nawet samego mistrza. Jednak abstrahując od muzykologicznych dywagacji uważam, że to nagranie jest po prostu ciekawym epizodem w bogatej twórczości Czesława Niemena. I z całą pewnością zasługuje na uwagę każdego szanującego się melomana i wielbiciela dokonań tego muzyka. W 2007 roku wydano ten materiał na płycie.

„41 potencjometrów pana Jana” jest krążkiem niezwykłym (nie mylić z doskonałym). Przeczy wszystkim ogólnie przyjętym ramom, według których na ogół tworzy się płyty. „Normalny” jest jedynie sam kompakt – tutaj raczej nie ma szerokiego pola do upustu wodzom wyobraźni. No i pudełko, zgodnie z obecnymi trendami ekologicznymi jest tekturowe z plastikowym gniazdem płyty. Reszta jest tak jak sam muzyk i jego poczynania – bardzo awangardowa, nawet dziś. Mamy tu tylko jeden utwór, który trwa niemal czterdzieści dwie minuty i – jak wspomniałem wcześniej – jest fragmentem ponaddwugodzinnego koncertu z Riviery. Nie ma wstępu, zapowiedzi, prologu – muzyka już gra, co jest najlepszym dowodem na to, że jest to przycięty kawałek czegoś dłuższego. Z internetowych źródeł wynika, że ucięte zostały dwie pierwsze minuty utworu. Od pierwszych taktów słychać, że Niemen nie grywa z byle kim. Muzycy z Niemen Aerolit nie tylko odtwarzają pewien temat muzyczny. Oni się tymi dźwiękami bawią. Prowadzą swoisty nutowy dialog. Chociaż sztywny zapis nutowy nie ma tu nic do gadania, albowiem nawet niewprawne ucho już po minucie rozpozna, iż ma do czynienia z najprawdziwszym jam session na wysokim poziomie. Zaskakuje świetny dialog gitarowo-skrzypcowy Piwowara z Błędowskim. Zachwyca oryginalna wokaliza Niemena wspomagana pogłosem. Oczywiście jak na przyzwoity jam przystało – są również solówki.

Po mniej więcej dwudziestu pięciu minutach instrumentalnej pogawędki i zmian tempa niczym na kolejce górskiej przychodzi czas na popis solowy Błędowskiego. Ten muzyk i kompozytor, najbardziej znany z bluesowego Krzaka, w chwili nagrywania tego materiału miał zaledwie dwadzieścia lat. Jego czterominutowa solówka w pewnym momencie zaczyna przypominać coś znajomego. Po chwili już mamy pewność. Skrzypcowa improwizacja z progresywnego rocka przerodziła się we fragment „Kaprysu nr 24” Paganiniego. Fragment tego arcytrudnego utworu, który skrzypkowie zgłębiają i szlifują latami wyszedł Błędowskiemu dość przyzwoicie, mimo że jakość dźwięku pozostawia do życzenia. Nagranie przeleżało w końcu ponad trzydzieści lat używane sporadycznie, a sam ówczesny sprzęt nagrywający nie był doskonały. Znakiem rozpoznawczym Błędowskiego w okresie grania z Niemenem było wstawianie przeróżnych popularnych tematów do swej gry. Małgorzata Niemen wspomina, że podczas jednego z koncertów młody skrzypek zebrał solidne owacje po tym, jak jego solowa improwizacja nagle płynnie przeszła w… „Wlazł kotek na płotek”.

Po Błędowskim popis umiejętności daje Niemen. A także – zgodnie z zamierzeniem – próbkę możliwości minimooga i jego kompatybilności z innymi „klawiszami”. Charakterystyczne niskie, industrialne brzmienie osiągnięte tu za pomocą instrumentu Synthi AKS przypomina mi ilustracje muzyczne do filmu „Pan Kleks w kosmosie”. Porównanie niegodne mistrza? A przypomnijcie sobie muzykę do tego filmu. Kiedy szala zwycięstwa niebezpiecznie przechylała się na stronę szajki Wielkiego Elektronika, z ekranu dochodziły pełne niepokoju, chropowate i nienaturalnie niskie tony syntezatora. Do tej pory te sceny budzą niepokój właśnie dzięki takiej, a nie innej muzyce, a jako dziecko odczuwałem przed wymysłem dyktatora z Wyspy Wynalazców – robotami piątej generacji – zwyczajny strach. A pamiętajmy, że Niemen produkował te dźwięki na kilkanaście lat przed powstaniem filmu o zabawnym profesorze i w ogóle przed nastaniem mody na muzykę syntezatorową w polskim kinie. Chociaż Czesław Niemen zdecydowanie nie wyglądał tak strasznie, ani tym bardziej nie miał tak niecnych zapędów jak postać odtwarzana przez znakomitego Henryka Bistę, to i tak bardzo jestem ciekaw jakie odczucia wywoływały w ówczesnych słuchaczach pierwsze tego typu zabawy z obdarzonymi sporymi możliwościami syntezatorami. Zresztą skoro mowa o muzyce filmowej – również taką tworzył Niemen – to podczas jego kilkuminutowego solo pojawiają się dźwięki, które swą barwą przypomniały mi inny film: nakręconą kilka lat później „Rodzinę Leśniewskich” z niezapomnianą melodią autorstwa Niemena i słowami Młynarskiego w czołówce.

Zespół Niemen Aerolit, 1974 r. Od l.: Piotr Dziemski (perkusja), Jan Błędowski (skrzypce), Czesław Niemen (śpiew, instr. klawiszowe), Sławomir Piwowar (gitara), Jacek Gazda (bas). Fot.: Leopold Dzikowski.

Następnie swój solowy popis daje Piotr Dziemski. Z tym młodym perkusistą Niemen wiązał dalekosiężne plany. Najlepiej oddaje to  cytat z felietonu Niemena z pisma „Teraz Rock” (2003 r.): „ Często rozmawialiśmy o muzyce i doskonaleniu formy. Potrafił uchwycić w lot każdą zainicjowaną przeze mnie frazę i rozmieścić akcenty rytmiczne w sposób bezbłędny. Nigdy niczego nie musiałem tłumaczyć. Polimetria i polirytmia nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Wielki samorodny talent.” Po rozwiązaniu zespołu, Niemen dalszą współpracę zaproponował właśnie jemu. Niestety plany te pokrzyżowała przedwczesna śmierć Dziemskiego po nieudanej operacji. Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata. Jego solo, a także pozostałe partie na tej płycie pokazują dobitnie i dousznie, że był to wielki talent. On, Jerzy Piotrowski z SBB, a także kilku innych muzyków z ówczesnej szkoły perkusji stanowili bazę, na której dzisiaj wzorują się najlepsi polscy bębniarze. Gdyby nie bezsensowne odejście Piotra Dziemskiego kto wie jak potoczyłaby się cała kariera Czesława Niemena, który po tym fakcie zniechęcił się do instytucji zespołu i próbował sam (z różnymi skutkami) zastępować poszczególnych muzyków, korzystając z możliwości elektronicznych instrumentów klawiszowych.

Grupa Niemen, 1973 r. Od l.: multiinstrumentalista Józef Skrzek, Czesław Niemen (śpiew), Apostolis Antymos (gitara), Jerzy Piotrowski (perkusja). Fot.: Leopold Dzikowski, zdjęcie pochodzi z książki Dariusza Michalskiego „Czesław Niemen. Czy go jeszcze pamiętasz?”

A skąd wzięła się tak osobliwa nazwa zarówno utworu jak i płyty? Nie ma chyba potwierdzonej wersji, ale jedną z nich przedstawił nieżyjący już dziennikarz muzyczny i prezenter radiowy Janusz Kosiński, opisując zakończenie prac nad skracaniem i przemontowywaniem suity (pisownia oryginalna): „Czesław długą chwilę siedział zamyślony i nagle zadał mi pytanie: ‘JANIE – jak nazwiemy tę kompozycję, bo ona nie ma jeszcze tytułu?…’ Zwracał się do mnie właśnie ‘Janie’, choć wiedział, że mam na imię Janusz. I popatrzył na konsoletę z siedmioma, może ośmioma potencjometrami, dodając: ‘…a może coś z tej konsoli nam wyniknie… jest na niej co prawda niewiele potencjometrów, sama kompozycja ma około 41 minut, Ty się, Janie, napracowałeś, więc może…’ Tu zawiesił głos, wziął do ręki długopis i na pudełku od taśmy odręcznie napisał:…

I tak już zostało.”

Niezwykłość tej płyty zawiera się niemal we wszystkich jej aspektach. Podsumujmy: zawiera jedno, za to bardzo długie nagranie. Jest pierwszą płytą wydana po śmierci jej autora (do dziś wydano jeszcze dwie). Poza tym – która inna płyta nosiła tak luźny, a jednocześnie tak oryginalny i trafny tytuł? No i po wtóre: osobiście bardzo lubię płyty „live”, bo one – przy założeniu, że nie są zbytnio poprawiane w studio – najlepiej pokazują kunszt muzyków, oczywiście poza koncertami. Niech sobie inżynierowie dźwięku kręcą nosami. Trudno, że utwór nie podobał się Niemenowi-perfekcjoniście. Jest to bez wątpienia świetna uczta dla fanów dobrej muzyki oraz nie lada gratka dla wielbicieli niekonwencjonalnych rozwiązań. No i może jeszcze dla tych, którzy płyty wolą nabywać drogą kupna, a nie klinięciem myszy.

Autor: Marcin Śmigielski

Fot.: Internet, z wyjątkiem podpisanych

Muniek czyli najmniejszy koncert świata

muniek1

Na scenie jeden (dwóch) z dziarskich weteranów polskiego rocka i alternatywy. Koncert trwa. Lecą najlepsze kawałki, jakie ci muzycy kiedykolwiek stworzyli razem. Oprócz dających do myślenia słów, ze sceny płyną też nie każące podpierać ścian nuty. Za nimi zespół złożony z młodych muzyków. Przed nimi szaleje… Zaraz, coś tu, nie przymierzając, nie gra. Publika, która powinna rozsadzać salę liczy zaledwie… dwadzieścia osób! Czyżby to była jedna z imprez kulturalnych montrealskiej Polonii, koncert zamknięty dla pracowników którejś z wielkich korporacji, czy po prostu artyści do chrzanu? Nic z tych rzeczy. Wszystko jest od początku do końca zaplanowane. Tak właśnie wyglądają imprezy z cyklu „Najmniejszy koncert świata”.

Jest to cykl koncertów organizowanych przez radio Roxy FM dla swoich słuchaczy. Liczy się szybkość. Zadzwonić do redakcji, podać odpowiednie hasło i zainkasować wejściówkę na koncert. Cykl zapoczątkowany został w 2006 roku. Pierwotnie miał miejsce w kamienicy przy ul. Złotej w Warszawie. Grano dla dziesięciu osób. Od października 2009 r. koncerty odbywają się w studiach filmowych Alvernia Studios w Alwerni, koło Krakowa. Ten kompleks budynków wyglądający jak żywcem wyjęty z sagi „Gwiezdne wojny” jest pierwszą w powojennej Polsce prywatną wytwórnią filmową.

Alvernia Studios przy autostradzie A4, niedaleko Krakowa.

Chociaż aż się prosi, żeby skrobnąć przy okazji oddzielny artykuł o  tym niezwykłym miejscu, to póki co wróćmy do bohaterów tekstu niniejszego, czyli: Zygmunta „Muńka” Staszczyka i Jana Benedeka. Chociaż tak naprawdę główną gwiazdą wieczoru jest sam Muniek. Obecny na polskiej scenie muzycznej od 1982 roku, chociaż przez niemal całą pierwszą dekadę znany był tylko fanom punk rocka, a to wtedy oznaczało prawie całkowitą nieobecność w mediach… przepraszam, w środkach masowego przekazu. Założyciel, wokalista, lider i autor tekstów zespołu T.Love Alternative, a od 1987 roku T.Love. W 1989 r. Muniek wyjechał na kilka miesięcy do Anglii, będąc w pewnym sensie prekursorem fali emigracji na Wyspy, która nastąpiła kilkanaście lat później. Zatrudnił się w jednej z londyńskich restauracji i to właśnie tam, na skrawku papieru toaletowego powstał tekst do „Warszawy”. Numeru, dzięki któremu zespół zaistniał ponownie, w nowej polskiej rzeczywistości.

Od lewej: Anna Maria Jopek, Jan Benedek, Muniek Staszczyk

W 1990 roku reaktywował T.Love wraz z Janem Benedekiem. Benedek – wówczas dwudziestodwuletni, utalentowany i zakochany w Rolling Stonesach gitarzysta, zajął się pisaniem muzyki. Teksty od zawsze były domeną Muńka, dla którego właśnie wtedy nadeszła szczytowa autorska forma. Z tamtego okresu pochodzą nieśmiertelne hity grupy: „Warszawa”, „Na bruku”, „Dzikość serca” czy „King”. Grane z łatwo rozpoznawalnym stonesowsko-benedekowym riffem. Po trzech latach Benedek odszedł z T.Love. Muniek zajęty był swoim zespołem oraz występami z innymi artystami tak alternatywnymi, jak i popularnymi (m.in. nagrał z Krzysztofem Krawczykiem piosenkę „Lekarze dusz”).

I dopiero po niemal trzydziestu latach od scenicznego debiutu… zadebiutował ponownie. W 2010 roku wydał pierwszą w karierze solową płytę. Było to wydarzenie tym bardziej szczególne, że do współpracy zaprosił właśnie Jana Benedeka – wróciły na chwilę wspomnienia złotych lat zespołu. Muniek na swej autorskiej płycie rozlicza się z własną przeszłością. W końcu w życiu każdego człowieka, nie tylko artysty, przychodzi wiek, w którym warto dokonać pewnego bilansu dotychczasowych postępowań, osiągnięć i strat. Zawiedzie się więc ten, kto po płycie będzie oczekiwał muzyki umilającej wiosenne trzepanie dywanów. A skoro o brzmieniu mowa, to wyraźnie słyszalne są tu fascynacje obu panów największymi postaciami punk rocka (Sex Pistols i The Clash, o którym nawet mowa w jednym utworze) i rock and rolla (Rolling Stones). Od tego przecież wszystko się zaczęło… Z okazji wydania i promocji płyty, na krótki czas powstał zespół nazywający się tak jak i sam krążek – Muniek. Jednym z jego występów był właśnie „Najmniejszy koncert świata”. Trzon grupy, jak za dawnych dobrych lat stworzyli niegdyś skłóceni, a dzisiaj przyjaciele: Muniek i Benedek. Wspomagani przez nieco młodszych muzyków: Michała Mareckiego (na co dzień klawiszowiec T.Love), Jacka Szafrańca (bas) i Marcina Ulanowskiego (perkusja). DVD z zapisem koncertu ukazało się w październiku 2010 roku.

Zespół Muniek w komplecie,od lewej: Marcin Ulanowski, Jan Benedek, Zygmunt Staszczyk, Michał Marecki, Jacek Szafraniec

Spektakl zaczyna się widokiem zażywnego jegomościa w koszulce z napisem „Pokonałem anoreksję”, z uśmiechem wkraczającego do studia koncertowego. Wśród fanów T.Love i samego Muńka próżno szukać ponuraków i ludzi bez poczucia humoru. Koncert startuje od razu z kopyta, bo utworami (jednymi z wielu), którymi T.Love zdobył sobie serca nowych rzesz słuchaczy – „Pocisk miłości” i „Dirty Streets of London”. I to zagranymi z takim samym czadem jak dwadzieścia lat temu, kiedy Muniek na wyścigi zmywał naczynia w Londynie oraz jak nieco wcześniej trafił go pocisk miłości gdy poznał swą żonę. Chłopcy w znakomitej formie, Benedek jak zwykle skupiony na grze, nie popisuje się przesadnymi wygibasami. Muniek też już się chyba wyszalał i teraz ogranicza ruch sceniczny do swego ulubionego wieszania się na statywie mikrofonu (wykonanym specjalnie dla niego). Dziwić może nieco ubiór Muńka. Zamiast tradycyjnych kolorowych i zawsze przedstawiających ciekawe motywy koszulek, szanowną osobę Zygmunta zdobi dziś elegancka koszula. No tak, to przecież nie jest koncert T.Love, ale występ dojrzałego już pana Staszczyka, który na solowej płycie wyjątkowo dosadnie uzewnętrznia swoje troski i przemyślenia.

Po tym energetycznym wstępie przychodzi czas na pierwszy utwór z solowej płyty: „Georgie Brown”:

„Oh Georgie Brown / mą ukochaną byłaś więc / za to co złe / dziś bardzo chcę przeprosić cię. (…) Przepraszam was / dziś jeszcze raz / przepraszam was / dziś jeszcze raz.”

Taki tekst na początku zarówno CD jak i DVD, chociaż zagrany bardzo energetycznie, nie pozostawia wątpliwości, że jest to poważne podejście Muńka do rozliczenia z pewnym rozdziałem w życiu. Jednak już fragment kolejnego utworu „Hot hot hot”:

„Nostradamus mówi, że / kredyt nie opyla się / grubas w banku szczerzy chytre kły / ta oferta jest ok / I don’t wanna be your slave / po angielsku wszystko fajnie brzmi.”

…pokazuje, że na płycie będzie nie tylko o własnych życiowych rozterkach, ale znajdą się tu także komentarze do codziennego życia szarego człowieka w dobie bezlitosnego kapitalizmu. I coraz bardziej zaśmiecanej polszczyzny. „Don’t Go Paul” i „Mad Love” to niemal archiwalne, ale nie tracące na fajności kawałki z „Pocisku miłości” – pierwszej nagranej przez T.Love z Benedekiem płyty. Po nich następuje seria nowych: „Stary Boy”, „Ring Dong”, „Dzieje grzechu” i „Tina”. Na uwagę szczególnie zasługują dwa ostatnie. „Dzieje grzechu” zarówno na swej płycie, jak i na DVD Muniek śpiewa w duecie z Anną Marią Jopek. Jest to zatem znakomita okazja do zobaczenia i posłuchania w jednej piosence dwojga ciekawych wykonawców z dość różnych przecież nurtów muzycznych. Na kompakcie jest jeszcze jeden duet. Jest to utwór „Njutella Marcella”, którego zabrakło na DVD, a w którym gościnnie wystąpiła Kora. „Tina” to z kolei jakże współczesna opowieść o młodej dziewczynie, która w samotności przyzwyczaja się do życia w wielkim mieście i usiłuje znaleźć w nim swoje miejsce:

„Oh Tina / pada śnieg / a twoja gwiazdka nie chce przyjść (…) Choć wszyscy mówią, że musi być pięknie / straciłaś wiarę w prezenty i w sny / gapisz się w sufit na swojej kozetce / w torebce masz receptę na łzy.”

Po refleksyjnej serii następuje kolejny zastrzyk energii „oldies but goldies”, czyli pochodzących z dwóch pierwszych płyt nowego T.Love: „Dzikości serca”, „Na bruku” i „Stanów”. Koncert kończą utwory dość szczególne. „Święty” widnieje w solowym projekcie Muńka. Wybrany został na jeden z singli (oprócz „Tiny”), a więc jest jednym z dwóch najbardziej znanych z całej płyty. „Pretty Vacant” to tzw. cover prekursorów punka – kapeli Sex Pistols. „Nabrani” natomiast jest najbardziej czadowym kawałkiem nie tylko z całego DVD, ale również ze swej macierzystej płyty czyli „King” z 1992 roku. Ostre, wręcz punkowe brzmienie i tekst traktujący o realiach polskiego showbusinessu, śpiewany specyficznym stylem ocierającym się o dadaizm daje piorunujące połączenie. Zarówno obaj twórcy płyty, jak i reżyser koncertu Xawery Żuławski, zasłużyli na głębokie ukłony. Nie tylko za świetne, przeplatane żywiołowymi animacjami przedstawienie, ale i za ten mały drobiazg w postaci wymiatających „Nabranych” na zakończenie.

Okładka CD

Na DVD ponadto znajdziemy materiał pokazujący kulisy przygotowań do koncertu oraz wypowiedzi kilkorga szczęśliwców, którzy otrzymali zaproszenia na koncert. Nawiasem mówiąc, trzeba przyznać, że Muniek i T.Love mają najpiękniejsze fanki w Polsce. Całość jest estetycznie i kolorowo wydana przez firmę Agora S.A., której znakiem rozpoznawczym są płyty CD i DVD wydawane w formie małych książeczek. Co tu dużo filozofować – zapraszam do oglądania i słuchania.

Autor: Marcin Śmigielski

Hans Kloss – Stawka większa niż śmierć

kloss1

Nie wiem czy wiecie, ale Hans Kloss, czyli agent J-23 wraca! Tak, wiem, że tak mówiło się już wiele razy. Wracał (razem z Brunnerem) w reklamie margaryny w latach dziewięćdziesiątych, jako figura woskowa naturalnej wielkości – przedmiot licytacji na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, w teledysku disco polo, w komiksie, książkach, sitcomach i innych bardzo potrzebnych, mniej udanych lub w ogóle bezsensownych odsłonach. Tym razem największy szpieg rodzimej popkultury (bo nikt się chyba już nie przejmuje faktem, że taki ktoś istniał naprawdę, ale pracował nie dla Polski tylko obok) wraca do akcji. Wraca tam gdzie jego miejsce, czyli do kin i na ekrany telewizorów! 16 marca odbędzie się premiera filmu „Stawka większa niż śmierć” w reżyserii Patryka Vegi.

O czym będzie ten film, skoro właściwie wojnę mamy już wygraną? Akcja dzieje się w Königsbergu, w 1945 roku. Hans Kloss wpada na trop skarbu zrabowanego przez nazistów. W intrygę zaangażowany jest stary znajomy Klossa – Hermann Brunner. Kloss, próbując pokrzyżować plany wroga, stara się ocalić z wojennej pożogi piękną Elzę, dla której gotów będzie zaryzykować bezpieczeństwo swojej misji. Twórcy „Klossa” nie ukrywają inspiracji klasyką gatunku – filmami „Tylko dla orłów” i „Komandosi z Nawarony”. „Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć” to trzymający w napięciu, szpiegowski film wojenny utrzymany w klimacie legendarnego serialu, ale opowiedziany językiem współczesnego kina – ze spektakularnymi efektami specjalnymi i dynamiczną, pełną suspensu akcją. W obsadzie znaleźli się znakomici aktorzy w nowych, zaskakujących wcieleniach, a także niezapomniani serialowi antagoniści Brunner i Kloss – Emil Karewicz oraz Stanisław Mikulski, których spotkanie po latach będzie wstępem do pasjonującej podróży w przeszłość i odkrycia jednej z największych tajemnic III Rzeszy” (cytat z materiałów prasowych).

Co ciekawe, akcja filmu ma się składać z retrospekcji (1945 r.) oraz czasów późniejszych. Dlatego role Hansa Klossa i Hermanna Brunera zagra po dwóch aktorów. W postać bohaterskiego szpiega wcielą się: Tomasz Kot i oczywiście Stanisław Mikulski. Jego odwiecznego przeciwnika zagrają: Piotr Adamczyk i Emil Karewicz. Ponadto wystąpią: Daniel Olbrychski (Werner), Marta Żmuda-Trzebiatowska (Elsa), Wojciech Mecwaldowski (Ringle) i Jerzy Bończak (Erich Koch). Jak wspomniałem, całość reżyseruje Partyk Vega. Dla mnie ten właśnie facet jest nadzieją, że ta wersja Klossa godna będzie uwagi. Potrafi dobrze zrobić film zarówno dające do myślenia („Pitbull”) jak i czysto rozrywkowe (serial „Twarzą w twarz”), nie skąpiąc ciekawej intrygi i spektakularnych akcji. Tylko czy nadzieja przerodzi się w pewność? To okaże się po 16 marca.

Autor: Marcin Śmigielski

Fot: www.kloss.pl

A. Holland – szansa na Oscara 2012

images

Dziś Oscary, czyli oficjalnie: ceremonia wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Ten tekst jest dla tych, którzy nie wiedzą, a zastanawiali się skąd i po co ten Oscar się w ogóle wziął. Jest dość wiekowym, starszym panem. Nagrodę akademii ufundowano wraz z momentem powstania jej samej, czyli w 1927 roku. Jednak on – stojący na rolce filmu rycerz, który opiera się na oburęcznym mieczu – powstał rok później. Na początku nazywał się inaczej. Mówiono na niego po prostu „Academy Award of Merit”.

 

Imię Oscar nadano mu w 1931 roku, chociaż wpisano je do metryki dopiero osiem lat później. Skąd się ono wzięło? Jak z każdą legendą bywa – przypadkowo. Jeden z przekazów głosi, że bibliotekarka akademii widząc statuetkę stwierdziła, iż przypomina ona jej wuja Oscara. Imię podchwycił jeden z hollywoodzkich dziennikarzy i zaczął używać w swych felietonach. Inna wersja z kolei mówi, że imię nadała statuetce aktorka Bette Davis.


Oscar nie zawsze wyglądał tak jak obecnie. Kilkakrotnie zmieniano zarówno materiał, z jakiego był wykonany, jak i samą formę. Na przykład Walt Disney, odbierający w 1938 roku nagrodę za „Królewnę Śnieżkę” stał się posiadaczem Oscara, któremu towarzyszyło siedem małych Oscarków. W wojennych latach 1942 – 1944 konieczność poczynienia oszczędności spowodowała, że laureaci otrzymywali statuetki wykonane z drewna. Dopiero po wojnie pojawiła się możliwość wymiany na bardziej prestiżową wersję:


Pierwsza gala wręczenia dziadka Oscara odbyła się 16 maja 1929 roku. Miała miejsce w Hollywood Roosevelt Hotel i trwała zaledwie piętnaście minut. Jednym z jej gospodarzy był ówczesny prezydent akademii, aktor Douglas Fairbanks. Zainteresowanie było umiarkowane, a dziennikarze wyszli jeszcze przed zakończeniem ceremonii. Od tego niedocenionego, ale ważnego momentu minęło ponad osiemdziesiąt lat. W historię tego wydarzenia wpisane są setki sławnych nazwisk, wielkich produkcji i korporacji. Przez pierwszą dekadę listy laureatów podawane były do prasy, do publikacji  w czasie gali, o godzinie 23.00. Odstąpiono od tego zwyczaju gdy w 1940 roku Los Angeles Times opublikował zwycięzców przed rozpoczęciem ceremonii. Od tego czasu stosowane są słynne zapieczętowane koperty.


Jaki jest cel organizowania i otrzymywania tych symbolicznych statuetek? Jest ich kilka, ale wszystko polega na symbolach. Od czerwonego dywanu przed wejściem do Kodak Theatre po samą statuetkę. Właśnie po to wypracowywano przez ponad osiemdziesiąt lat prestiż, któremu pomagają legendy i skandale. Jak na przykład ten, gdy w 1973 roku Marlon Brando, nagrodzony za rolę w „Ojcu chrzestnym” nie przyjął statuetki w proteście przeciwko dyskryminacji Indian i przedstawianiu fałszywego ich wizerunku w westernach. Nagrodę odebrała w zastępstwie Sacheen Littlefeather, przedstawicielka plemienia Apaczów. Symbol, gest, który zrobił wrażenie na światku nie tylko filmowym. Dopiero później okazało się, że zastępczyni Brando była wynajętą przez niego aktorką. Laureaci nagród z pewnością poprawiają swój byt materialny po otrzymaniu nagrody. Gaże aktorów uhonorowanych figurką rosną dziesięciokrotnie. Ludzie filmu, których później można zobaczyć w prasie uwiecznionych na czerwonym dywanie, przypominają światu, że jeszcze żyją. Takoż samo zresztą całe Hollywood. Paparazzi – farciarze, na których spłynęła łaska znalezienia się przy wejściu do gmachu, reperują swój budżet. Podobnie, tylko wielokrotnie bardziej – akademia i właściciele Kodak Theatre, dzięki sponsorom. My, szarzy kinomani i telewidzowie… jeszcze nie mamy z tego nic, poza mniejszymi lub większymi emocjami. Każdy ma przecież swojego faworyta, jak w sporcie. Sport już w starożytności budził ogromne zainteresowanie, a Ameryka zawsze papugowała najlepszych.

Swój udział w tych najstarszych nagrodach filmowych świata mają oczywiście również Polacy:

Nominacje:

Nóż w wodzie – reż. Roman Polański (kat. film nieanglojęzyczny, 1963)
Faraon – reż. Jerzy Kawalerowicz (kat. film nieanglojęzyczny, 1966)
Potop – reż. Jerzy Hoffman (kat. film nieanglojęzyczny, 1974)
Noce i dnie – reż. Jerzy Antczak (kat. film nieanglojęzyczny, 1975)
Ziemia obiecana – reż. Andrzej Wajda (kat. film nieanglojęzyczny, 1976)
Panny z Wilka – reż. Andrzej Wajda (kat. film nieanglojęzyczny, 1979)
Człowiek z żelaza – reż. Andrzej Wajda (kat. film nieanglojęzyczny, 1981) Katedra – reż. Tomek Bagiński (kat. krótkometrażowy film animowany, 2002)
Katyń – reż. Andrzej Wajda (kat. film nieanglojęzyczny, 2007)
Piotruś i Wilk – reż. Suzie Templeton (kat. krótkometrażowy film animowany, 2007)

Laureaci:

Leopold Stokowski (kat. najlepsza muzyka, 1941) – „Fantazja”
Bronisław Kaper (kat. najlepsza muzyka, 1953) – „Lili”
Zbigniew Rybczyński (kat. najlepszy krótkometrażowy film animowany, 1982) – „Tango”
Ewa Braun i Allan Starski (kat. najlepsza scenografia, 1993) – „Lista Schindlera”
Janusz Kamiński (najlepsze zdjęcia, 1993) – „Lista Schindlera”
Janusz Kamiński (kat. najlepsze zdjęcia, 1998) – „Szeregowiec Ryan”
Andrzej Wajda (za całokształt twórczości, 2000)
Roman Polański (kat. najlepszy reżyser, 2002) – „Pianista”
Jan A. P. Kaczmarek (kat. najlepsza muzyka, 2005) – „Marzyciel”.

Czy do tej listy dopisze się już za kilkanaście godzin Agnieszka Holland? Ja w każdym razie, zaopatrzony w dziwnie świeżą po kilku dniach od seansu „W ciemności” prażoną kukurydzę będę jej kibicował. Życzę Wam wielu emocji w ten niedzielny wieczór!

Autor: Marcin Śmigielski
Zdjęcia: Internet