Zdrada ma wiele twarzy – taki slogan promuje film Obława Marcina Krzyształowicza, jedno z najnowszych osiągnięć polskiej kinematografii. A jest to osiągnięcie o tyle szczególne, że choć jego polska premiera odbyła się ledwie niecały miesiąc temu (światowa – 9 maja), to obraz ten zdążył już zdobyć m.in. Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni, a na 36 Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Montrealu znalazł się w gronie szesnastu najlepszych tegorocznych filmów świata. Wystarczająco Was zachęciłem? Zapraszam więc do czytania.
Film opowiada o życiu partyzantów podczas drugiej wojny światowej oraz o ludzkich słabościach, tutaj przedstawionych w różnych formach zdrady. Stacjonują w pięknych lasach Beskidu Sądeckiego, ale ich codzienność nie jest tak malownicza. Są nękani przez zimno, choroby, ustawicznie zmniejszane racje żywnościowe i wroga, nie tylko tego oczywistego, w niemieckich mundurach. Oddział zajmuje się m.in. likwidowaniem zdrajców i konfidentów. Akcja filmu rozwija się na dobre, gdy główny bohater, kapral „Wydra” (Marcin Dorociński) otrzymuje zlecenie na miejscowego kolaboranta, Kondolewicza (Maciej Stuhr). Sytuacja nabiera barw, ponieważ „Wydra” i Kondolewicz są kolegami ze szkolnej ławy. Mało tego, Hanna Kondolewiczowa (Sonia Bohosiewicz) okazuje się skrywać tajemnicę z przeszłości „Wydry”. Dopełnieniem fatalnego czworokąta jest „Pestka” (Weronika Rosati), sanitariuszka oddziału i rozdarta wewnętrznie dwudziestotrzyletnia dziewczyna. Losy tej czwórki swą surowością i dosłownością wgniatają widza w fotel. Sporą rolę odgrywa tutaj oryginalny sposób przedstawiania scen. Nie jest to klasyczny, linearny montaż filmowy, lecz retrospekcje umiejętnie wycięte ze swego chronologicznego miejsca w szeregu i wklejone w akcję. Dzięki temu widz zmuszony jest cały czas do koncentracji uwagi i co najciekawsze – zabieg ten nie męczy. Drugą ciekawostką jest wizerunek partyzantów. Nie są to przystojni, młodzi i zawadiacko dowcipni herosi, do jakich przyzwyczaił nas polski film przez dziesięciolecia. Są to raczej zgorzkniali mężczyźni, którym bagaż doświadczeń wojennych dopisuje przynajmniej dziesięć lat do wizerunku. Nie dbają o golenie i fryzury przedwojennych amantów. A także – co może wydać się szokujące dla wielbicieli epopei narodowych – używają wulgaryzmów. Wydaje się, że jest to najbardziej zbliżony do prawdy obraz partyzanckiego życia, albowiem opowieść jest inspirowana losami kpr. Adama Krzyształowicza, ps. „Wydra” – ojca reżysera.
W głównej roli widzimy Marcina Dorocińskiego. O tej kreacji mówi się w kuluarach: „genialna”. Aktor ten już dawno przyzwyczaił nas, że po pierwsze: nie bierze udziału w projektach nie mających większego sensu artystycznego, a po drugie: każda jego rola jest filmową perłą. Sprawiają to poniekąd jego warunki i talent, ale przede wszystkim niemal heroiczne poświęcenie, z jakim przygotowuje się do roli. Vide słynny pomysł aktora aby spiłować sobie „jedynkę” do roli komisarza Desperskiego w Pitbullu. A skoro jesteśmy przy tym świetnym filmie o policjantach – Obława jest pierwszym od tamtego czasu spotkaniem na planie Dorocińskiego z Weroniką Rosati. Z przyjemnością stwierdzam, że wpływowi rodzice (?), szkoła aktorska w Stanach Zjednoczonych i praca z tamtejszymi twórcami sprawiły, że ta młoda aktorka wreszcie wywarła na mnie pozytywne wrażenie i stało się to właśnie za sprawą roli „Pestki”. W interesujący sposób pokazała emocje i rozterki początkowo pozytywnej postaci, która wbrew sobie przechodzi na złą stronę. Tak samo Maciej Stuhr. Może rozdrażnię wielbicieli tego ciągle młodego aktora, ale bardziej doceniam jego talent estradowy (kabaret). Jako aktor zawsze wydawał mi się nieco wybrakowany i ciągle sto zawodowych lat świetlnych za swoim wielkim ojcem. To raczej popularne (niekoniecznie dobre) filmy sprawiały, że dorobił się grona wielbicieli, zwłaszcza płci żeńskiej. I podobnie jak w przypadku Rosati – Obława jest w pewnym sensie punktem przełomowym w jego karierze. Przede wszystkim, podobnie jak koleżanka, po raz pierwszy zagrał postać negatywną – Henryka Kondolewicza, przedsiębiorcę i lokalnego konfidenta z szerokimi układami. I zagrał go naprawdę dobrze. Zrobił to w taki sposób, że na ekranie widać prawdziwą szuję zamiast słodkawego blondynka, przypadkowo uwikłanego w wielkie kłopoty, jakie to postacie grywał przeważnie do tej pory.
Jeśli chodzi o dalszy plan, mimo wielu znakomitych aktorów, szczególną uwagę zwróciłem na dwóch. Ciągle niestety bardziej znany pod nazwiskiem Waldusia Kiepskiego, niż swoim własnym, Bartosz Żukowski ponownie udowadnia, że należy do czołówki. Gdziekolwiek się pojawia – jest znakomity. Znakomicie gra chemika, producenta fałszywej heroiny (Skorumpowani), miejscowego bandytę chronionego przez układy wpływowego ojca (Kryminalni), czy przygłupiego i bardzo sympatycznego Waldusia (Świat według Kiepskich). Jego drugoplanowa postać w Obławie („Waniek”) jest bardzo wyrazista i odegra jedną z ważniejszych ról w całej fabule. Jego kolegą z lasu jest „Rudzielec”, młody i nieco naiwny, bo wierzący w ideały i sprawiedliwość chłopak. Jego rola jest niedługa, ale zapada w pamięć. Aż trudno uwierzyć, że gra go Alan Andersz, bardziej naturszczyk niż aktor, który do tej pory dał się zapamiętać najbardziej z serialu 39 i pół (Patryk Jankowski, syn głównego bohatera) i z… Tańca z gwiazdami. Marcin Krzyształowicz miał niewiarygodny wpływ na swych aktorów i aż dziw bierze, że Obława jest dopiero trzecim jego filmem fabularnym i pierwszym, o którym usłyszała szersza publiczność.
Mimo że film nie należy do lekkich i obfituje w długie momenty ciszy, nie nudzi ani przez chwilę. Nie pozwala na to wartka akcja i ciężar wydarzeń. Wspomniana cisza nie jest tu przypadkiem, a środkiem. Film trzyma w autentycznym napięciu od początkowych minut, kiedy to strzał z pistoletu odsłania twarz głównego bohatera, do ostatniej sekundy, kiedy gaśnie ekran i… również czekamy na strzał. Napisy końcowe okraszone są tylko gwizdaną melodyjką, która towarzyszyła postaciom w filmie, a po kilkunastu sekundach… znów zalega cisza. Reżyser proponuje refleksję zamiast muzyki. Ponadto widać jego inspirację filmem Inglourious Basterds (Bękarty wojny) Quentina Tarantino. Niektóre sceny mogą być szokujące, a przez moment dochodzi nawet do czegoś, co z grubsza można nazwać kanibalizmem.
Obawiam się, że w Polsce film nie zostanie na długo zapamiętany, ponieważ przedstawia fragment polskiej historii w sposób boleśnie autentyczny, niepomnikowy, dla niektórych może wręcz obrazoburczy. My wolimy oglądać wojnę oczami Janka Kosa, Franka Dolasa, Hansa Klossa, bohaterów serialu Czas honoru, ewentualnie w atmosferze ociekającej patosem i martyrologią. A może to właśnie takie obrazy jak Obława powinny odnosić największe sukcesy, nie tylko frekwencyjne i komercyjne, ale artystyczne?
Film może zamieszać w głowach, polecam.
Marcin Śmigielski
Fot.: materiały prasowe