DSC_0016

Rzeźby lodowe

Miasteczko Saint-Côme, byłoby jednym z wielu dziesiątek podobnych i nie wyróżniających się miasteczek w całej prowincji More »

_DSC0042

Indiańskie Lato

Wyjątkowo ciepła temperatura w ciągu października wystarczyła, by wszyscy zaczęli mówić o Indiańskim Lecie. Czym rzeczywiście More »

huitre

Boso ale w ostrygach

Od wieków ostrygi są wyszukanym daniem smakoszy dobrej kuchni oraz romantyków. Ostryga od czasów antycznych uchodzi More »

ville-msh1

Góra Świętego Hilarego w kolorze dojrzałej dyni

Góra Św. Hilarego ( fr: Mont St-Hilaire) jest jedną z 8 gór (a raczej wzgórz ze More »

24pazdziernika2016Wojcik1

Henryk Wójcik (1947-2018)

Polonia montrealska pożegnała Henryka Wójcika w piątek 07 grudnia 2018 na uroczystej mszy pogrzebowej w kościele More »

Domestic_Goose

Milczenie Gęsi

Wraz z nastaniem pierwszych chłodów w Kanadzie oczy i uwaga konsumentów jest w wielkiej mierze skupiona More »

rok-ireny-sendlerowej-logo

2018 rok Sendlerowej

Uchwała Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 8 czerwca 2017 r.w sprawie ustanowienia roku 2018 Rokiem Ireny More »

Parc-Oméga1

Mega przygoda w parku Omega

Park Omega znajduje się w miejscowości Montebello w połowie drogi między Gatineau i Montrealem. Został założony More »

homer-simpson-krzyk-munch

Bliskie spotkanie ze służbą zdrowia.Nowela

Nie tak bardzo dawno temu w wielkiej światowej metropolii na kontynencie północno-amerykanskim w nowoczesnym państwie Kanadzie, More »

Flower-for-mother

Dzień Matki

Dzień Matki obchodzony jest w ponad 40 krajach na świecie. W Polsce mamy świętują 26 maja, More »

DSC_0307

Christo Stefanoff- zapomniany mistrz światła i koloru

W kanadyjskiej prowincji Quebek, znajduje się miasteczko Val David otoczone malowniczymi Górami Laurentyńskimi. W miasteczku tym More »

2970793045_55ef312ed8

Ta Karczma Wilno się nazywa

Rzecz o pierwszych osadnikach polskich w Kanadzie. W kanadyjskich archiwach jako pierwszy Polak imigrant z polski More »

Capture d’écran 2018-04-01 à 20.00.04

Rezurekcja w Parafii Św. Krzyża w Montrealu

W Montrealu oprócz czterech polskich parafii katolickich, zarządzanych przez Franciszkanów jest jeszcze jedna polska parafia należąca More »

Capture d’écran 2018-03-25 à 12.47.16

Wielkanoc w Domu Seniora

W sobotę 24 marca 2018 uczniowie z montrealskiego Szkolnego Punktu Konsultacyjnego przy Konsulacie RP w Montrealu More »

DSC_4819

Gęsie pipki i długi lot do punktu lęgu

Jak się mają gęsie pipki do długiego gęsiego lotu ? A jak się ma piernik do More »

embleme-insecte-montreal

Montrealski admirał

Entomologicznym emblematem prowincji Quebek  jest motyl admirał. W 1998 roku, Quebeckie Stowarzyszenie Entomologów zorganizowało publiczne głosowanie More »

Capture d’écran 2018-03-20 à 15.21.11

XVII Konkurs Recytatorski w Montrealu

W robotę 17 marca 2018 r. odbył  się XVII Konkurs recytatorski w Montrealu. W konkursie brały More »

herb templariuszy

Sekret Templariuszy

Krucjata albigeńska, jaką zorganizował przeciwko heretykom Kościół Katolicki w XIII wieku, zniszczyła doszczętnie społeczność Katarów, dzięki More »

Capture d’écran 2018-03-14 à 17.54.19

IV Edycja Festiwalu Stella Musica

Katarzyna Musiał jest współzałożycielką i dyrektorem Festivalu Stella Musica, promującego kobiety w muzyce. Inauguracyjny koncert odbył More »

800px-August_Franz_Globensky_by_Roy-Audy

Saga rodu Globenskich

August France (Franz) Globensky, Globenski, Glanbenkind, Glaubenskindt, właśc. August Franciszek Głąbiński (ur. 1 stycznia 1754 pod More »

Bez-nazwy-2

Błękitna Armia Generała Hallera

Armia Polska we Francji zwana Armią Błękitną (od koloru mundurów) powstała w czasie I wojny światowej z inicjatywy More »

DSC_4568

Polowanie na jelenia wirginijskiego, czyli jak skrócić zimę w Montrealu

Jest z pewnością wiele osób nie tylko w Montrealu, którym dokuczają niedogodności kanadyjskiej zimy. Istnieje jednak More »

CD-corps-diplomatique

Konsulat Generalny RP w Montrealu-krótki zarys historyczny

Konsulat Generalny w Montrealu jest jednym z trzech pierwszych przedstawicielstw dyplomatycznych powołanych przez rząd polski na More »

Capture d’écran 2018-03-07 à 08.47.09

Spotkania Podróżnicze: Krzysztof Tumanowicz

We wtorek, 06 marca w sali recepcyjnej Konsulatu Generalnego w Montrealu odbyło się 135 Spotkanie Podróżnicze. More »

Capture d’écran 2018-02-24 à 09.30.00

Polsko Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu

Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy w Montrealu ( PKTWP) powstało w 1934 roku jako nieformalna grupa. Towarzystwo More »

poutine 2

Pudding Kebecki,czyli gastronomiczna masakra

Poutine jest bardzo popularnym daniem kebeckim. Jest to bardzo prosta potrawa złożona generalnie z trzech składników;frytki,świeże kawałki More »

original.1836

Sir Casimir-rzecz o gubernatorze pułkowniku jej królewskiej mości

Przy okazji 205 rocznicy urodzin przypominamy sylwetkę Kazimierza Gzowskiego (1813 Petersburg-1898 Toronto),najsłynniejszego Kanadyjczyka polskiego pochodzenia – More »

Syrop-klonowy

Kanada miodem płynąca

Syrop klonowy powstaje z soku klonowego. Pierwotnie zbierany przez Indian, dziś stanowi istotny element kanadyjskiego przemysłu More »

Capture d’écran 2018-02-22 à 12.57.23

Nowy Konsul Generalny RP w Montrealu, Dariusz Wiśniewski

Dariusz Wiśniewski jest związany z Ministerstwem Spraw Zagranicznych od roku 1994.  Pracę swą rozpoczął w Departamencie More »

24 marzec 2015

Chronologia sprzedaży budynków Konsulatu Generalnego w Montrealu

20 lutego 2018 roku, środowisko polonijne w Montrealu zostało poinformowane bardzo lapidarną wiadomością rozesłaną do polonijnych More »

Monthly Archives: Styczeń 2015

GROCH Z KAPUSTĄ I BROKATEM czyli Siła to Kobieta

10941442_775940512495111_6168805601883942400_n-1

Podczas drugiego eventu z cyklu „Siła to Kobieta”, które tym razem przebiegało pod wdzięcznym tytułem: „Groch z kapustą i brokatem” nie zabrakło ani grochu, ani kapusty, ani brokatu – w przenośni i dosłownie. Spotkanie silnych kobiet otworzyła pomysłodawczyni i organizatorka cyklu – Bożena Szara. Na początek zaprosiła na scenę mistrza akordeonu – Stana Maruta. Artysta pięknie zagranymi utworami wyczarował niepowtarzalny karnawalowy nastrój prowadząc nas przez muzyczne sceny dawnego Paryża, Mediolanu i przedwojennej Warszawy. Przy dźwiękach akordeonu, tego tak niegdyś popularnego, a dzisiaj zapomnianego instrumentu, nogi same rwały się do tańca.

10451120_775944159161413_6927086080204714352_n 10956216_775943975828098_8778249670539292277_n

10455757_775944685828027_4451231577340888800_n

Następnie odbył się popularno – naukowy wykład profesor Wandy Smorągiewicz na temat nietoksycznej kuchni. Prelegentka zaczęła swoje wystąpienie od naukowej strony zagadnienia, wyjaśniając (w możliwie najmniej skomplikowany sposób) charakter substancji toksycznych uwalniających się pod wpływem wysokich temperatur. Podczas wykładu omówiła nowe normy Codex Alimentarius oraz rodzaje toksyn z jakimi spotykamy sie na codzień w naszej kuchni. Dowiedzieliśmy się o szkodliwości aluminium, o używaniu niewłaściwych tłuszczy do smażenia, wreszcie o szkodliwość samego smażenia.

10943036_775943555828140_7413782891645373126_n10943115_775947282494434_7855176985715289872_n

Temat: „Nietoksyczna kuchnia” spotkał się z dużym zainteresowaniem licznie zgromadzonej publiczności, wywołał dyskusję, z sali padło wiele pytań dotyczących sposobów przyrządzania potraw. Okazało się, że kuchnia naszych babek była o wiele zdrowsza niż współczesna, a groch z kapustą powinien ponownie wrócić na nasze stoły. O jego walorach nie tylko zdrowotnych, ale i smakowych można było się przekonać podczas konsumpcji tego pysznego dnia serwowanego podczas wieczoru.

10941214_775943412494821_2218206716151550924_n 10952346_775942369161592_7113103806691031911_n

Część programu poświęcona nietoksycznym kosmetykom została przeniesiona na następne spotkanie, które odbędzie się 19 marca. Była to słuszna decyzja, gdyż dwa poważne zagadnienia poruszane podczas jednego wieczoru przeciągnełoby czas eventu do północy, a publiczność nie mogła już doczekać sie ostatniego tematu czyli tytułowego brokatu.

Bożena Szara przygotowała temat: „Karnawał! I znów nie mam co na siebie włożyć”. Prezentacją dziesięciu przepięknych sukien wieczorowych wypożyczonych z Domu Mody OGILVY rozbudziła marzenia wielu pań o zakupie nowej karnawałowej kreacji, zwłaszcza, że sezon obniżek cen właśnie się rozpoczął.

10953973_775939289161900_4268281004636490235_n 10405671_775941732494989_7191563615627090474_n 10947164_775941555828340_6109188601320862849_n 10951420_775941649161664_443644812798058123_n

No, ale jak się miało okazać, hitem tej części spotkania nie były eleganckie toalety znanych projektantów, ale czarna długa suknia i wytworny koronkowy wieczorowy płaszcz, który Bożena wyjęła ze swojej szafy. Ten zestaw wzbudził więcej emocji wśród pań niż wielobarwne cuda ze znanego domu mody. Pikanterii dodaje fakt, iż czarna suknia Bożeny nabyta przez nią przed dwudziestoma laty odżyła na nowo, gdy prelegentka za pomocą kilku szali wykreowała nowe, niezwykle atrakcyjne aparycje wprost na pełnej gracji modelce – Elżbiecie Kubickej. Prezentowane przez nią kreacje wzbogacone dodatkowo biżuterią wykonaną przez Dorotę Wasil (jej stoisko z przepięknymi naszyjnikami, bransoletkami i kolczykami, było oblegane) były tego wieczoru niewatpliwą wiśnienką na torcie.

10952346_775941309161698_3517861941961512467_n

10624666_775940415828454_6161314541412838104_n 10942424_775940829161746_3639161415330105347_n 10413402_775946919161137_5582159638866141057_n 10492378_775940705828425_3677984530703990696_n

Na zakończenie warto wspomnieć, iż stoisko księgarni QuoVadis było również oblegane, a sprowadzone z Polski tłumaczenia książki Haylie Pomroy na temat diety przyspieszającej metabolizm (tytuł oryginału: „The Fast Metabolism Diet”) rozeszły się jak świeże bułeczki. Mimo iż temat „Nietoksyczne kosmetyki” został przeniesiony na inny termin, to stoisko z wyrobami firmy Arbonne cieszyło się dużym zainteresowaniem. Pozostała część tego tak owocnego wieczoru upłynęła przy herbacie, kawie, sokach i konkursowych ciastach upieczonych przez uczestniczki spotkania (główną nagrodą był kosz kosmetyków ufundowany przez OGILVY) oraz na przymierzaniu i kupowaniu biżuterii, nabywaniu książek, oglądaniu kreacji z Domu Mody OGILVY, no i na rozmowach. Na rozmowach przede wszystkim, gdyż po to, między innymi, organizowane są spotkania „Siła to Kobieta”. Acha, i jeszcze po to, by było nam bliżej do siebie…

10945628_775945022494660_230438685448515066_n

10408751_775946415827854_7412846239174122740_n
10945620_775939669161862_3763272045703319380_n

Tekst i zdjęcia: Beata Gołembiowska

Gość Oczekiwany

DSC_0121

W niedzielę 18 stycznia w sali Towarzystwa Białego Orła przy ulicy Frontenac odbył się spektakl religijny w wykonaniu amatorskiej grupy teatralnej. Dramat zatytułowany “Gość oczekiwany”Zofii Kossak-Szatkowskiej, po raz pierwszy ukazał się nakładem Wydawnictwa Pallotinum w 1948 roku. Akcja koncentruje się wokół odwiedzin, jakie zapowiedział tytułowy gość – Jezus. Jego przybycia oczekują równie niecierpliwie wiejski biedak i bogaty młynarz. Obok dwóch głównych bohaterów pojawiają się interesowny społecznik, szukający sensacji dziennikarz, obłudna dewotka, bezpardonowo walczący o wyborców polityk i wiele innych postaci, uosabiających doskonale znane dorosłym, a nieobce też dzieciom postawy i zachowania. Opowieść o “Gościu oczekiwanym” jest zarazem przypowieścią o wierze, nadziei i pokorze, ale także o pysze, zachłanności, głupocie. O karze i o nagrodzie, nawet dla grzesznika, jeśli zrozumie własne błędy i poprosi o przebaczenie. Tak uniwersalna w swej wymowie sztuka, wyrasta z polskiej obyczajowości i tradycji.

DSC_0117 DSC_0121 DSC_0122 DSC_0123 DSC_0127 DSC_0128 DSC_0132DSC_0131 DSC_0145

DSC_0141

DSC_0148

Zofia Kossak-Szatkowska jest jedną z najwybitniejszych pisarek XX wieku, publicystka, współzałożycielka społeczno-katolickiej organizacji Front Odrodzenia Polski oraz Rady Pomocy Żydom („Żegota”). Odznaczona medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” oraz tablicą pamiątkową w Jerozolimie.

Zofia Kossak-Szatkowska primo voto Szczucka (1889-1968) wywodzi się z rodu wybitnych malarzy. Jest córką Tadeusza, bliźniaczego brata Wojciecha Kossaka i wnuczką Juliusza Kossaka. Urodzona w Kośminie nad Wieprzem, dzieciństwo i młodość spędziła na Lubelszczyźnie i na Wołyniu, gdzie przeżyła piekło rewolucji bolszewickiej. Swoje wspomnienia z tego okresu opisała w „Pożodze”, która jednocześnie stała się jej udanym debiutem literackim. Po śmierci męża, Stefana Szczuckiego, osiadła w 1923 roku w Górkach Wielkich na Śląsku Cieszyńskim, gdzie ponownie wyszła za mąż w 1925 roku za Zygmunta Szatkowskiego, oficera WP i historyka wojskowości. W okresie międzywojennym w Górkach Wielkich powstały jej najwybitniejsze utwory: książki poświęcone Śląskowi (m.in. „Nieznany kraj”, „Wielcy i mali”), utwory dla dzieci i młodzieży („Kłopoty Kacperka góreckiego skrzata”, „Topsy i Lupus”, „Bursztyny”), opowieści hagiograficzne („Szaleńcy Boży”), a przede wszystkim wielkie powieści historyczne, wśród których trylogia: „Krzyżowcy”, „Król trędowaty”, „Bez oręża”, tłumaczona na 16 języków, przyniosła jej rozgłos i znaczące nagrody. W 1939 roku Zofia Kossak opuściła Górki Wielkie. Lata okupacji spędziła w Warszawie. Zaangażowana w pracę konspiracyjną, redagowała podziemną prasę, była współzałożycielką Rady Pomocy Żydom („Żegota”). Za tego rodzaju działalność została odznaczona medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” oraz tablicą pamiątkową w Jerozolimie. Przeżyła obóz koncentracyjny Auschwitz II-Birkenau  („Z otchłani”), a potem Pawiak, gdzie została skazana na śmierć. Uwolniona w lipcu 1944 roku dzięki staraniom władz podziemia, wzięła udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie wyjechała z kraju i przebywała w Anglii. Razem z mężem pracowała w trudnych warunkach na farmie Trossell. „Wspomnienia z Kornwalii 1947-1957” wydane w 2007 roku stanowią zbiór barwnych zapisków z tamtego okresu. Podczas przymusowej emigracji powstało wysoko cenione przez zagranicznych krytyków i czytelników „Przymierze”, a także „Rok polski”, i cz. I „Dziedzictwa”. W 1957 roku pisarka powróciła do Polski i osiadła w ukochanych Górkach Wielkich. Zamieszkała w domku dawnego ogrodnika, w którym obecnie mieści się Jej muzeum biograficzne (dwór górecki spłonął w roku 1945). Tutaj spędziła ostatni okres swego życia, pracując wspólnie z mężem nad „Troją Północy”, dalszymi częściami „Dziedzictwa” i innymi utworami. Pochowana została na cmentarzu w Górkach Wielkich obok ojca Tadeusza Kossaka i synka Julka Szczuckiego.

DSC_0155

DSC_0160

Reżyserka, Anna Pelczar

Niedzielny spektakl Gościa Oczekiwanego odbył się z ogromnym rozmachem , oraz został niesłychanie starannie przygotowany. Przedstawiona historia potrafiła wprowadzić licznych widzów w klimat minionej epoki, którzy z zainteresowaniem śledzili rozwój wydarzeń na scenie. Należy podkreślić fakt, że wszystkie elementy takie jak scenografia, dekoracje, kostiumy, gra aktorska, oprawa muzyczna , oraz cała koordynacja ruchu scenicznego nie pozostawiają wiele do życzenia. Wielkie brawa dla Pani Anny Pelczar, która reżyserowała to przedstawienie. Przy realizacji tego przedsięwzięcia została zmobilizowana cała armia wolontariuszy, około 30 aktorów, dzieci i statystów. Nad stroną techniczną czuwało około 20 osób.

Opracował:  Zbigniew Wasilewski

Fot: Zbigniew Wasilewski

Żródło: zofiakossak.pl

Konsulat generalny RP w Montrealu- wspomnienia architekta

Capture d’écran 2014-12-30 à 12.46.39

Maciej Matthew Szymański urodzony w Warszawie 24 lutego 1926 r. Collegium Marianum na Bielanach i matura w liceum J. Lelewela w Warszawie. Żołnierz Polski Podziemnej, uczestnik Powstania Warszawskiego 1944 r. Studiował architekturę w Warszawie i Krakowie. Żonaty z Hanną Kamler w 1949 r. W tym samym roku ucieka z Polski do Szwecji. Emigruje do Kanady w 1951 r. Praktykuje zawód architekta w firmie Dawson and Szymanski – architects w Montrealu. Ojciec 2 córek, dziadek 4 wnuków. Przechodzi na emeryturę w 1996 roku i przenosi się do Vancouver, gdzie dla zachowania równowagi ducha zajmuje się pisaniem i komponowaniem foto-kolaży.

page228image188.png 2

Na wiosnę 1975 roku zdarzyła się rzecz niesłychana. Zadzwonił do mnie Andrzej Blicharski, mój znajomy architekt, o którym już tu wspominałem, i trochę jakby zawstydzony powiada, że jego kolega z lat szkolnych, który jest konsulem polskim w Montrealu, chciałby się ze mną zobaczyć i porozmawiać o możliwościach zaprojektowania nowego konsulatu. Rozumiałem zażenowanie Andrzeja. W tym czasie mieć znajomego, który jest komunistycznym konsulem, to było trochę jak syfilis w rodzinie. Utrzymywało się to w tajemnicy. Z konsulatem nikt z naszego środowiska nie utrzymywał stosunków i w konsulacie nie bywał. Uważane to było za “zdradę” zasad, odstępstwo od emigracyjnej niezłomności i w pewnym sensie, po prostu jak coś czego gentleman robić nie powinien. Wiadomo: ryby nie je się nożem, w nosie się nie dłubie i do konsulatu się nie chodzi. Dopiero później zobaczyłem, jak bardzo się myliłem. Andrzej dobrze o tym wiedział, stąd jego zażenowanie i tłumaczenie się znajomością jeszcze z lat szkolnych, niewinnych. Ja z kolei wiedziałem, że zarówno on, jak i cała grupa tak zwanych „późnych” emigrantów, jak architekt Stefan Sienicki, czy postać zupełnie mętna i zdegenerowana, jak Piotr Zwoliński (pracował w telewizji), kontakty z konsulatem nie tylko utrzymywali, ale bardzo sobie cenili. Było w tym dużo koniunkturalizmu, którą oni nazywali pragmatyzmem. Wszyscy mieli polskie paszporty konsularne, które pozwalały na bezwizowe wyjazdy do Polski. Było też przyzwyczajenie, odruch instynktowny, typowy dla homo sovieticus. Zaintrygowany telefonem Blicharskiego byłem jednocześnie przekonany, że jest to zupełna fikcja. Po jakiego diabła i komu potrzebny jest nowy budynek konsulatu? Czy „oni” zdają sobie sprawę ile coś takiego może kosztować? Gdzie i w jaki sposób uboga Polska znajdzie pieniądze na tego rodzaju luksus? Byłem oczywiście zaciekawiony i dostatecznie zaintrygowany, żeby zaproponować Blicharskiemu, żeby któregoś wieczora przywiózł konsula Piaskowskiego do nas do domu na drinka. Już dwa dni później Andrzej dzwonił, że przyjadą jutro wieczorem. Przyjechali we czworo. Andrzej z Janeczką, swoją żoną i konsul Piaskowski z małżonką. Zaczęliśmy pić scotcha i rozmawiać bardzo ostrożnie. Piaskowski, typowy „komuch” w ciemnoszarym garniturze, białej nylonowej koszuli i szarych, lekko błyszczących, dziurkowanych (dla wentylacji) kamaszkach. Można powiedzieć umundurowany. Tak ubrani chodzili wszyscy urzędnicy konsularni, wszystkich krajów „Wschodniego Sojuszu”. Małżonka prezentowała się trochę lepiej. Fertyczna blondynka przy kości, pracowała w Międzynarodowej Organizacji Lotniczej (IATA) w Montrealu. Była na tyle atrakcyjna, że parę miesięcy później mogła sobie pozwolić na rzucenie męża i „wybranie wolności” (Piaskowskiego natychmiast odwołano do Polski).

Pan konsul zaczął od długiej opowieści o tym, jak na poprzedniej placówce dyplomatycznej (gdzieś w Australii), miał dobre i przyjemne stosunki z polską emigracją. Słuchałem tego nic nie mówiąc. Piaskowski dobrze wiedział, kim jestem. Moje dossier (dzisiaj się mówi „teczka”) w konsulacie musiało być sporych rozmiarów. Dopiero w końcu 1971 roku „zwolniono” mnie z polskiego obywatelstwa. Stało się to w wyniku moich nieustających w tej sprawie, równoległych starań mojej siostry w Polsce, no i przede wszystkim w wyniku ogólnej „odwilży” politycznej, która była wynikiem wymiany, w Polsce. Jeszcze niedawno byłem faszystą i wrogiem Ludowej Ojczyzny. Dzisiaj pił moje whiskey, nie bojąc się, że go otruję i udawał mego przyjaciela. Oczywiście wszystko odbywało się wedle normy. Ci ludzie tak naprawdę to nigdy w nic nie wierzyli. W końcu Piaskowski doszedł do sedna sprawy i powiedział, z czym przyszedł. Latem 1976 roku w Montrealu odbędzie się olimpiada. Polska liczy na duże sukcesy sportowe, które chciałaby wykorzystać propagandowo. Nie posiada jednak w konsulacie, który mieści się w małym dwupiętrowym dawnym budynku mieszkalnym, odpowiednich sal recepcyjnych i niezbędnego zaplecza. Zapadła więc decyzja na najwyższym szczeblu, wymieniając ten najwyższy szczebel, pan konsul lekko uniósł się z krzesła, zbudowania nowego budynku, godnego nie tylko państwa polskiego, ale również tych wszystkich złotych medali, które będą dowodem nie tylko prężności narodu polskiego, ale również słuszności drogi na którą weszła socjalistyczna Polska. Kłopot polegał na tym, że do olimpiady zostało tylko 18 miesięcy. Pan konsul chciałby wiedzieć, czy jest rzeczą możliwą w ciągu tego krótkiego czasu, zaprojektować i zbudować odpowiedni budynek. Pomysł był tak surrealistyczny, że bez najmniejszego zastanowienia odpowiedziałem tak. Byłem święcie przekonany, że są to tylko jego mrzonki i że żaden rozsądny kraj, nie wyda paru milionów dolarów na budowanie sali recepcyjnej, potrzebnej na parę tylko tygodni. Rozstaliśmy się przyjaźnie, on zapewne w przekonaniu, że ważna dla niego sprawa ruszyła z miejsca. Ja trochę żałowałem dobrego scotcha i oczywiście nie wierzyłem, że coś z tej naszej rozmowy wyniknie. W biurze nie wspomniałem nawet Texowi o naszym spotkaniu, nie chcąc ośmieszać, co prawda komunistycznej, ale zawsze Polski.

Zdziwiłem się też wielce, kiedy po paru dniach zadzwonił do mnie pan Ryszard Rak, konsul polski w Montrealu (Piaskowski miał tytuł konsula generalnego i był przełożonym Raka) z prośbą o przybycie do konsulatu w celu spotkania się z urzędnikiem MSZ (Ministerstwo Spraw Zagranicznych), który przyleciał z Warszawy dla negocjowania projektu konsulatu. Raka znałem tylko z nazwiska. Podpisywał on moje wizy na wyjazd do Polski. Nigdy go osobiście nie spotkałem, jako że sprawy wizowe zawsze załatwiałem przez biuro podróży. Już wkrótce Raka miałem poznać i to dobrze. On i jego żona Jacqueline Rak, urzędniczka konsulatu, byli reemigrantami polskimi z Francji. W konsulacie byli jedynymi ludźmi mówiącymi biegle po francusku. Jacqueline miała ładny „paryski” akcent, który był obiektem zazdrości mojej sekretarki Betty, która po francusku mówiła bardzo dobrze, ale z okropnym quebeckim akcentem. Kariera dyplomatyczna Raków oparta była na znajomości francuskiego i kumoterskich powiązaniach z polskimi komunistami we Francji, których podobno było tam kiedyś sporo. Jeśli chodzi o przekonania polityczne Raków, to oparte one były na zasadzie osiągnięcia jak największych korzyści osobistych, które oczywiście wymagały całkowitej lojalności w stosunku do przełożonych. Jest to pragmatyczny sposób podejścia do życia, którego Rak nie tylko, że się nie wstydził, przeciwnie, był z niego dumny. Od momentu, kiedy stałem się dla MSZ osobą potrzebną, stałem się również przyjacielem Raka. Zapomniał on o mojej NSZ-owskiej przeszłości i usiłował udawać, że darzy mnie zaufaniem. Udzielał mi nawet rad, jak mam się zachowywać w stosunku do warszawskich urzędników MSZ, których nazywał „Oni”. Każde takie swoje wynurzenie kończył jednakowo: „Wierzcie mi inżynierze, Rak panu to mówi, Rak stary Wstecznik!” – w tym miejscu zanosił się gwałtownym śmiechem, i chcąc się upewnić, czy dowcip zrozumiałem, dodawał: „No wie pan, rak, tyłem chodzi, stary wstecznik”. Jacqueline była osobą prymitywną, choć zgrabną. Dla oszczędności farbowała włosy barwnikami radzieckimi, które kupowała od koleżanek z konsulatu rosyjskiego (sama mi o tym mówiła). W rezultacie jej głowa wyglądała jak stóg żyta po parodniowym deszczu. Była jedyną osobą w konsulacie, która potrafiła operować dalekopisem łączącym konsulat z MSZ w Warszawie. Tym dalekopisem nadawała depesze zwykłe i szyfrowane. Nie wiem dlaczego urządzenie to nazywano clarisem. Połączenia radiowego w konsulacie nie było. Miała je ambasada w Ottawie, o czym później.

Następnego dnia w konsulacie konsul Rak przedstawił mnie małemu człowieczkowi, który wręczył mi kartę wizytową o następującej treści: Tadeusz Leszczyński Civ. Eng. –Expert Ministry of Foreign Affairs – Warsaw, oraz zaprowadził mnie na piętro konsulatu, do małego pokoju w którym zaczęliśmy naszą rozmowę. Sam fakt, że wpuszczony zostałem na pierwsze piętro konsulatu, nadawał sprawie symboliczną wagę. Powoli zaczynałem poznawać symbole i zwyczaje MSZ-owskiej nomenklatury. Leszczyński najpierw wyraził swoje zaskoczenie i miłe zdziwienie moją płynną polszczyzną, po czym od razu przeszedł do sprawy. Powtórzył mi to wszystko, co już słyszałem od Piaskowskiego i zadał mi konkretne pytanie, czy nie podjąłbym się sporządzenia projektu i dozoru budowy, z założeniem i zobowiązaniem oddania budynku do użytku na miesiąc przed otwarciem olimpiady. Dał mi też spisany na dwóch kartkach papieru, szkicowy program projektu, bez lokalizacji, której jeszcze nie miał. Jak mi powiedział, byli w końcowej fazie negocjacji dotyczącej kupna działki. Odpowiedziałem, że potrzebuję jednego dnia na przygotowanie odpowiedzi na jego propozycję, i że wrócę jutro z konkretną ofertą.

Leszczyński był typowym nie tylko homo sovieticusem, ale również członkiem nomenklatury, komunistycznego establishmentu z nadania partyjnego. Moja współpraca z nim przeciągnęła się poza projekt konsulatu i trwała prawie trzy lata. Poznałem człowieka raczej dobrze. Naczelną, ale to zupełnie naczelną zasadą postępowania Leszczyńskiego, jak i ludzi jemu podobnych, było unikanie osobistej odpowiedzialności. Nie popełnił tego grzechu ani razu, mimo że miał dość szeroki zakres odpowiedzialności. Z ramienia MSZ zajmował się budową konsulatu w Montrealu, remontami konsulatów w Nowym Yorku, Chicago i Toronto, budową ambasady w Moskwie i niedoszłymi do skutku projektami nowych ambasad w Washingtonie i Ottawie. Sposób uchylania się od odpowiedzialności doprowadził do perfekcji. Już pierwsze nasze spotkanie było  pierwszą dla mnie lekcją tego zadziwiającego systemu. Z każdej rozmowy i z każdego spotkania sporządzał on tak zwaną „notatkę służbową”, którą musieli podpisać wszyscy obecni. W tych notatkach nigdy nie było żadnej jego decyzji. Jeśli musiał decydować, to zawsze odwoływał się do prawie przysłowiowej decyzji „Warszawy”. Jeśli wydawał jakieś zlecenie, to była to zawsze decyzja innych, którą on tylko przekazywał. Oczywiście ten sposób postępowania nie był ani wynalazkiem, ani wyłącznością towarzysza Leszczyńskiego. Spotykałem się z tym również w Kanadzie. Nazywało się to: cover your own arse. Zawsze jednak kończyło się to źle dla „ostrożnego” i na pewno nie prowadziło do kariery. Przeciwnie, szybkie podejmowanie właściwych decyzji było gwarancją powodzenia.

Zdając sobie sprawę z tej słabości mego klienta, mogłem to odpowiednio wykorzystać. W wypadku Leszczyńskiego, redagowałem tę nieszczęsną notatkę służbową, stwierdzając, że brak decyzji zleceniodawcy w takiej a takiej sprawie w określonym terminie spowoduje opóźnienie (w komunistycznej nowomowie opóźnienie nazywa się poślizgiem) w harmonogramie budowy, za które ani architekt, ani wykonawca nie ponoszą odpowiedzialności. Takie postawienie sprawy, nie tylko, że działało jak czarodziejska różdżka, ale wyraźnie wzbudzało u Leszczyńskiego szacunek. Do tego stopnia, że kiedy się rozstawaliśmy, wyraził żal, że nie mogę pracować w Polsce dla pożytku, jak się wyraził, Ojczyzny.

Następnego dnia przedstawiłem mu naszą ofertę, która oparta była na dwóch zasadniczych z naszej strony warunkach. Pierwszy warunek obejmował załączony harmonogram pracy dotyczący projektu koncepcyjnego, wstępnego i dokumentacji technicznej, ich wykonania przez nas, jak i przyjęcia i zatwierdzenia przez zleceniodawcę. Drugim warunkiem było oświadczenie, że umowa o wykonaniu zlecenia, honorarium i dokumentacja techniczna, wykonane w języku angielskim, oparte będą na obowiązujących w Kanadzie przepisach. Następnego dnia, Leszczyński przyjął naszą ofertę bez poprawek, po rozmowie telefonicznej z Warszawą. Sporządziliśmy odpowiednią notatkę służbową i ku memu wielkiemu zdumieniu mógłbym natychmiast przystąpić do pracy gdyby nie brak działki budowlanej. Nie omieszkałem (zaczynałem być w tym urzędoleniu naprawdę dobry) wystosować do Leszczyńskiego odpowiedniego pisma, zawiadamiającego go o „poślizgu” w pracach projektowych spowodowanym opóźnieniem ze strony zleceniodawcy w dostarczeniu nam niezbędnych informacji dotyczących lokalizacji budynku. Dosłownie w ciągu dwóch dni zakończono pertraktacje i kupiono dwie działki budowlane na rogu ulicy Pine i Simpson, z dwoma starymi domami mieszkalnymi. Mogłem zacząć pracować. Na projekt koncepcyjny miałem tylko tydzień czasu.

Program, który dostałem, chciałem zorganizować i ująć w formie trzech budynków, biorąc pod uwagę następujące tezy: wykorzystanie silnie pochylonego terenu, zachowanie charakteru istniejącej ulicy i „godność” budynku. W rezultacie powstał projekt podłużnego cztero-poziomowego budynku biurowego z cegły. Piętra tarasowo zmniejszały się ku górze, podkreślając skłon terenu. Osobny, trzy kodygnacyjny budynek mieszkalny z osobnym wejściem był połączony z budynkiem biurowym wspólną klatką schodową. Taras sali recepcyjnej na poziomie parteru wychodził na mały wewnętrzny ogród o kamiennej podłodze na kilku poziomach. Po drugiej stronie ogrodu umieściłem wolno stojący budynek rezydencji konsula z gościnnymi apartamentami. Przed wejściem głównym był mały zajazd wkoło „studni” w której rósł stary piękny klon. Zaplecze usługowe i garaże były na najniższym poziomie. W wyniku pochylenia terenu, dostępne one były bezpośrednio (od tyłu) bez użycia rampy.

Capture d’écran 2014-12-30 à 12.46.39

Już w projekcie koncepcyjnym starałem się podkreślić rolę, jaką przywiązywałem do tak zwanej małej architektury. W tym wypadku do tarasów, ogrodu, zewnętrznych schodów i ogrodzeń. W programie budynku, do którego musiałem się dostosować, nie zgadzałem się z przeładowaniem budynku częścią mieszkaniową, którą udało mi się, ale tylko częściowo, chociaż wizualnie oddzielić od bryły głównego budynku. W pierwszej koncepcji zignorowałem w pewnym sensie, wiele wymagań programu, dotyczących tego, co mój klient nazywał: „warunkami bezpieczeństwa”. Gdybym wziął na serio wszystkie wymagania i ustne wskazówki, które otrzymywałem od towarzysza Leszczyńskiego, wyszłaby z tego warowna forteca, w której dzielna załoga polskiego konsulatu, włączając w to kobiety i dzieci, mogłaby się bronić do upadłego. Bezpieczna w żelbetowej skorupie, z własną studnią, generatorem z zapasami paliwa i okratowanymi oknami przypominającymi strzelnice.

Był też drugi powód tego zorganizowanego, stadnego życia przedstawicieli Polski Ludowej. Mieszkanie w jednym miejscu, za jednym murem, ułatwiało kontrolę nad tymi ludźmi i fizycznie separowało ich od tubylców. Mieszkanie poza terenem konsulatu nieuchronnie prowadziło do fraternizacji z Kanadyjczykami, co gorzej, z Kanadyjczykami polskiego pochodzenia. Narażając ich na zgubne wpływy obcej ideologii. Nie zapominajmy, że w tym czasie świat był ciągle przedzielony, zaczynającą pękać, ale ciągle Żelazną Kurtyną.

Na czas odniosłem szkice do konsulatu i Leszczyński odleciał z nimi do Polski. Miał wrócić za tydzień z decyzją i ewentualnymi zmianami. Konsulatu polskiego w Montrealu. W tym samym tygodniu byli u nas na kolacji Sieniccy i Andrzej Sierakowski. Pokazałem im projekt, prosząc o komentarze. Stefan Sienicki obejrzał projekt i spokojnie powiedział: My potraktowaliśmy to zupełnie inaczej. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Leszczyński nic mi nie mówił, że mamy konkurencję. Okazuje się, że urządził on sobie rodzaj konkursu, zapraszając do niego poza nami, znaną montrealską firmę Victora Prusa. Leszczyński mógł oczywiście zaaranżować konkurs i nic by w tym nie było złego czy dziwnego, ale jego psim obowiązkiem było powiadomienie o tym biorących udział w konkursie. Tak to bywa, gdy ma się do czynienia z dzikusami nie mającymi pojęcia o podstawowych zasadach cywilizowanego postępowania. Victora osobiście nie znałem i nie szukałem znajomości z człowiekiem, który najwyraźniej wstydził się swego pochodzenia. Nie przeszkadzało to w darzeniu go szacunkiem jako architekta. Stefanek Sienicki, który go znał, został wezwany do sporządzenia polskiego opisu projektu.

Po tygodniu przyjechał Leszczyński i zlecił nam wykonanie projektu. Zmiany, które niestety musiałem wprowadzić, polegały na zmianach funkcyjnych w budynku biurowym i szczęśliwie nie dotyczyły koncepcji architektonicznej. W rezultacie, żeby się dostać do gabinetu i salonu konsula, trzeba było „przebijać” się przez korytarz (łatwy do obrony w wypadku ataku). Oczywiście wygarnąłem Leszczyńskiemu całą prawdę o jego postępowaniu. Od tej pory stosunki między nami oparte będą na obowiązującym w Kanadzie trybie postępowania określonym paragrafami umowy między klientem a architektem. Podpisanie tej umowy, sporządzonej na standardowym formularzu kanadyjskim, postawiłem jako warunek rozpoczęcia prac projektowych. Oczywiście wzbudziło to popłoch i spowodowało kilkukrotną wymianę depesz „clarisowych”z Warszawą. Zdecydowano, że po sprawdzeniu legalności tego rodzaju dokumentu, umowę podpisze ambasador polski w Ottawie, J. Czesak. Ciekawe, że umowę „sprawdzał” ich radca prawny, adwokat montrealski, Jan Zaściński. Raczej znany w kołach emigracji polskiej jako jeden z niezłomnych, nigdy nie posądzany o jakiekolwiek kontakty z konsulatem. Na podpisanie umowy w ambasadzie w Ottawie wyjechałem wcześnie rano samochodem. Spotkanie miałem umówione na 10.00 rano. Leszczyński już tam był i od razu zaprowadził mnie do gabinetu Jego Ekscelencji, Józefa Czesaka. Czesak podobnie do Raka był reemigrantem z Francji, gdzie zajmował dość wysokie stanowisko we Francuskiej Partii Komunistycznej. Z Francji został jako „uciążliwy” cudzoziemiec wydalony i w Polsce ze względu na dobrą znajomość języka francuskiego robił karierę dyplomatyczną, która, jak mi później szepnięto do ucha, ze względu na alkoholizm Jego Ekscelencji, dobiegała szybko końca. W gabinecie ambasadora był już Matthew Stankiewicz, o którym już wam wspominałem. Matthew, którego tego dnia poznałem, miał podpisać umowę na projekt ambasady w Ottawie. Obecny był również chyba konsul czy radca prawny o nazwisku Kustra, który był prawą ręką Czesaka. Bez żadnych ceregieli, szybko podpisaliśmy umowy i Czesak zacierając spracowane robotnicze ręce powiedział: „No to teraz napijemy się koniaczku”. Na biurko wjechała butelka Remy Martin – Fine Champagne Extra, i w ciągu pół godziny została opróżniona. Ambasador przeprosił nas, gdyż wzywały go ważne obowiązki służbowe i polecił opiece radcy Kustra, który zabrał nas na lunch do znanej restauracji Cafe Louis IX, po drugiej stronie rzeki w Hull. Od tego czasu nigdy już więcej nie widziałem ambasadora Czesaka. Lunch był wyśmienity, wszystko zresztą jest dobre po wypiciu butelki koniaku o 11 rano. Biedny Stankiewicz nie wytrzymał tempa i w połowie lunchu musieliśmy odesłać go taksówką do domu.

W Montrealu zabrałem się serio do pracy, przeszedłszy od razu w fazę rysunków wykonawczych. Konstrukcje projektował Toni Martynowicz, a elektryczność, wentylacje, chłodzenie i hydraulikę, jego wspólnik Collin McMillan.  Collin, duży specjalista od maszyn papierniczych, oddał cały projekt w ręce jednego ze swoich inżynierów, Leszka Missali, mego starego kolegi jeszcze z Żoliborza i czasów wojennej konspiracji. Toni, który był inżynierem ostrożnym, jak zwykle trochę przesadził i zaprojektował prawdziwą betonową fortecę. Leszek Missala nie miał trudnego zadania, gdyż mechaniczna strona projektu była raczej prosta. Niestety nawalił z klimatyzacją, która od pierwszego dnia sprawiała, i sprawia jeszcze dzisiaj, spore kłopoty.

Na Boże Narodzenie tego roku odwiedziłem Warszawę i spotkałem się w MSZ z Leszczyńskim. Przedstawił mnie swemu przełożonemu, dyrektorowi departamentu zajmującego się sprawami budowlanymi w Ministerstwie, niejakiemu Janickiemu. Dwa lata później, kiedy Polacy otworzyli nowy konsulat w Toronto, Janicki został tam pierwszym konsulem.

Po powrocie zastałem w Montrealu nowego konsula generalnego z dodatkowym tytułem ministra pełnomocnego (cokolwiek to znaczy). Został nim Marian Kruczkowski, z zawodu dziennikarz. Wysoko ustawiony w partii, swego czasu był w Komitecie Centralnym odpowiedzialny za prasę. Pozycja strategicznie ważna, powierzana tylko najwierniejszym. Niestety w rozgrywkach partyjnych Kruczkowski postawił na złego konia. Po zmianie z Gomułki na Gierka, stracił posadę i wpływy. W tym czasie komuniści byli już całkowicie przeżarci cynizmem. Ideologię zastąpił koniunkturalny pragmatyzm, regulowany tylko strachem przed Wielkim Bratem. Usunięcie z eksponowanej partyjnie pozycji, w tym czasie oznaczało tylko utratę wpływów, ale nie przywilejów. O swoich nigdy (do dzisiejszego dnia) się nie zapomina. Kruczkowski wylądował na miękkim fotelu konsula generalnego w północnoamerykańskim mieście. Na osłodę dorzucono mu jeszcze tytuł ministra pełnomocnego, co miało i poklepać go po plecach i pocieszyć materialnie. Był to człowiek bardzo inteligentny, dużej wiedzy, towarzysko obyty i co rzadko zdarza się na szczytach komunistycznej hierarchii, był człowiekiem kulturalnym. Niestety wielu takich ludzi poszło na pełny moralny kompromis, zapewniający równie pełną miskę. W rozmowach ze mną nigdy nie zapominał powoływać się na sprawiedliwość społeczną, wolność, równość i braterstwo. Robił to w sposób wielce przekonujący. W takich momentach ja zawsze czekałem, że znacząco mrugnie do mnie okiem. Nie pozwoliła mu na to i dyscyplina partyjna i długie w tym sensie doświadczenie, choć świetnie zdawał sobie sprawę, że obaj w sprawiedliwość społeczną w sowieckim wydaniu nie wierzymy.

W czasie pierwszego naszego spotkania, zdarzyła się scena zupełnie niesłychana, którą muszę wam opisać. Na wstępie powinienem wyjaśnić, że w czasie ostatniego pobytu w Warszawie, poznałem kolegę szkolnego Ja-Ja Wojtka, dziennikarza o imieniu Jarek Jaruzelski. Był to człowiek uczciwy i nie z własnej winy był bratankiem generała Jaruzelskiego, pnącego się w tym czasie po partyjnej drabinie, która już wkrótce miała go doprowadzić do pozycji pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (komunistycznej) i wiernego przedstawiciela jego sowieckich mocodawców. Młody Jarek Jaruzelski był w opozycji do swego stryja. Jednocześnie jako dziennikarz, znał Kruczkowskiego. Do gabinetu Kruczkowskiego, w którym był on i jego sekretarka, wprowadził i przedstawił mnie konsul Rak. Kruczkowski wstał, wyszedł zza biurka, wyciągnął rękę i powiedział: „Bardzo się cieszę, że pana poznaję. Dużo o panu słyszałem i przywożę panu pozdrowienia od naszego wspólnego znajomego Jaruzelskiego”.

Zapadła głęboka cisza. Zdawało mi się, że Rak przestał oddychać. Przypuszczam, że w tej chwili wszystko stało się dla nich jasne i zrozumiałe. Zapewne też gwałtownie zaczęli sobie przypominać, czy przypadkiem kiedyś nie popełnili niedyskrecji, czy też nie zdradzili się przede mną nieostrożnym słowem. Jak wiadomo nie ma ludzi niewinnych. Straszne i pełne niebezpieczeństw jest życie w komunizmie!

 

Od Kruczkowskiego dowiedziałem się, że lada dzień przyjedzie do Montrealu i zostanie na cały czas budowy,dwoje ludzi. Będą oni reprezentować MSZ. Wyszedłem nawet na lotnisko, żeby ich przywitać. Lucjan Mieczkowski, architekt o parę lat ode mnie młodszy, pracujący w firmie o nazwie „Budimex”, został zakontraktowany przez MSZ dla dozorowania zapewne mnie, jak i nieznanego jeszcze przedsiębiorcy budowlanego. Razem z nim przyjechał młody towarzysz o nazwisku Banaszkiewicz. Buchalter wyjątkowo wstrętny, arogancki partyjniak, z którym miałem sporo kłopotu, nim go nie rozgryzłem i nie znalazłem na niego sposobu. Mieczkowski zapewne też był partyjny, raczej z potrzeby niż przekonania, choć nigdy do tego się nie przyznał. Dobrze mi się z nim pracowało, znał się na rzeczy i próbował wyrwać się z obłędnego systemu komunistycznej biurokracji. Oczywiście bez widocznego powodzenia. Tym nie mniej, wiele mi pomógł w doprowadzeniu tego projektu do zadowalającego końca.

Wydaje mi się, że Mieczkowski musiał później brać udział w ruchu „Solidarność”, gdyż w pierwszym pokomunistycznym rządzie został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa. Później nawet ambasadorem bodajże w Pakistanie. Słyszałem,że umarł.

Obaj panowie wylądowali na Dorvalu w baranich kożuszkach i rosyjskich papachach na głowie. Obaj natychmiast zaczęli chodzić na kursy języka angielskiego na McGill i Mieczkowski, który był w zasadzie człowiekiem kulturalnym, dość szybko potrafił się dostosować do wymogów zachodniej cywilizacji. Gorzej było z Banaszkiewiczem. Obawiam się, że był to homo sovieticus doskonały, bez szans na przekształcenie się nawet w zwykłe, Homo Sapiens. Wkrótce też wśród konsultantów i kanadyjskiej załogi budowlanej stał się obiektem najbardziej niewybrednych polish jokes.

W rozmowach z Mieczkowskim uzgodniliśmy, że jedynym możliwym sposobem zbudowania konsulatu na czas, będzie rozpoczęcie budowy natychmiast, to znaczy przed ukończeniem rysunków i dokumentacji. Znaczyło to, że trzeba będzie znaleźć godną zaufania firmę budowlaną i podpisać z nimi umowę typu: Cost-Plus. Na normalny przetarg, którego celem jest znalezienie najtańszego wykonawcy, nie mieliśmy ani czasu, ani warunków. Przetarg taki wymaga bowiem kompletnej dokumentacji. Umowa Cost-Plus znaczy, że wykonawcy zwrócone będą koszty materiałów i robocizny. Dochód wykonawcy, ten Plus, będzie w postaci honorarium. Wysokość honorarium uzgodniona zostanie we wstępnych negocjacjach albo jako suma ryczałtowa, albo jako procent od kosztów.

Konkurencja między stającymi do przetargu na tego rodzaju kontrakt, polega na sugerowanej sumie ryczałtowej albo na wysokości stopy procentowej. Na rozmowy, które odbywały się w naszym biurze, zaprosiliśmy za moją poradą, trzy znane firmy budowlane: Foundation Construction z Toronto (znane mi jeszcze z budowy Royal Bank w Quebec City), Richard and B.A. Ryan z Montrealu (znane mi jeszcze z prac na Labradorze) i Pollock-McGibbon z Montrealu. Ci ostatni znani mi byli z paru małych projektów i darzyłem ich wyjątkowym zaufaniem. Zwłaszcza ich menadżera od tak zwanych projektów specjalnych, Franka Caldera. Franka znałem jeszcze z okresu kiedy razem budowaliśmy pawilon Mauritius na Expo’67. Był to rasowy inżynier budowlany, który w pracę swoją poza dużym doświadczeniem wnosił również zapał i entuzjazm. Można powiedzieć całe serce.  Od początku nie robiłem tajemnicy, że bez względu na ofertę, moim faworytem jest Pollock-McGibbon. Nie jest to może postępowanie zawodowo zupełnie etyczne, ale w typie umowy, którą mieliśmy spisać, zaufanie w uczciwość wykonawcy jest warunkiem podstawowym. Widać Mieczkowski miał podobne w tym względzie doświadczenia, gdyż zgodził się ze mną i po zakończeniu rozmów, mimo że warunki oferowane przez Foundation, były nieznacznie lepsze, wybraliśmy Pollock-McGibbon.

Doug Pollock był moim niedalekim sąsiadem. Z pochodzenia Szkot, z wykształcenia inżynier. Sympatyczny, o szerokich znajomościach, był w firmie osobą przez której kontakty osobiste znajdowało się roboty. Firma jak większość budowlanych firm angielskich, wygryziona została z Montrealu przez chory francuski szowinizm. Doug przewidział to prawidłowo, i już w końcu lat siedemdziesiątych kupił firmę budowlaną T.A. Andre & Sons w Kingston w Ontario. Firmę prowadzi dzisiaj jego syn. Doug nadal mieszka w Beaconsfield, gdzie latem gra w golfa. Zimą w golfa gra na Florydzie. McGibbon, wspólnik Pollock’a, zajmował się stroną finansową firmy. Głównym jego zainteresowaniem była hodowla rasowych byków na farmie pod Montrealem. Spermę tych rasowych zwierząt sprzedawał w Stanach Zjednoczonych, gdzie był znany jako pierwszej klasy hodowca. Zajmuje się tym i dzisiaj. Miły to był facet o dużym poczuciu humoru. Nie spotkałem jednak w życiu człowieka bardziej skąpego niż McGibbon.

W rezultacie tych rozmów, Pollock-McGibbon dostali zlecenie na budowę konsulatu. Przed samym podpisaniem umowy zdarzył się ciekawy wypadek, który niesłychanie uraził ludzi z polskiego konsulatu, z drugiej strony charakteryzował opinię przeciętnego Kanadyjczyka o Polsce. Prowizoryczny koszt budowy wyceniliśmy na około 2 milionów dolarów. Pollock-McGibbon przed podpisaniem umowy zażądali pisemnego oświadczenia bankiera Polski Ludowej w Kanadzie, którym był Royal Bank, gwarantującego wypłacalność polskiego kontrahenta. W zasadzie jest to normalny sposób postępowania z klientem, o którym wie się niewiele. W tym wypadku było to trochę niepoważne. Umowę zawierała mała firma kanadyjska z państwem liczącym prawie 40 milionów obywateli. Oczywiście nie wolno zapominać, że mieliśmy do czynienia ze Szkotami. Tak to usiłowałem wytłumaczyć nadąsanym Polakom. W tym czasie Kanada udzielała Polsce wielomilionowych pożyczek, zarówno na zakup pszenicy, jak i np. budowę olbrzymiej papierni w Kwidzyniu. W tej sytuacji Royal Bank bez trudu gwarantował wypłacalność Ludowej Ojczyzny. W międzyczasie, już na własną rękę, konsulat po otrzymaniu zezwolenia z Wydziału Budowlanego miasta, zburzył dwa domy stojące na działce, na rogu Pine i Simpson.

Rozpętała się burza! Okazało się, o czym ani ja, ani Zarząd Miejski nie wiedzieliśmy, że te dwa budynki, jak i działki, na których stały, leżały w granicach strefy zabytkowej (Heritage Zone) i podlegały zarówno ochronie, jak i kontroli quebeckiego Ministerstwa Kultury. Wyburzone budynki nie były budynkami zabytkowymi, leżały natomiast w odległości nie większej niż 500 stóp od budynku, który uznano za historyczny. Żeby naprawdę było śmiesznie, „historyczność” budynku, który stał na sąsiedniej ulicy nazywającej się dzisiaj Dr. Penfield Ave. polegała na tym, że przy końcu XIX wieku mieszkał tam adwokat-obrońca Louisa Riela. Jak pamiętacie, Louis Riel był przywódcą rebelii Metysów i Indian na kanadyjskich preriach, leżących dzisiaj w granicach prowincji Saskatchewan. Adwokat przegrał sprawę i Riela powiesili. Dzisiaj jego niespokojny duch, błądzi po pokojach adwokata, nie dając spokoju nie tylko mieszkańcom domu, ale również urzędnikom przyszłego konsulatu polskiego. Tak przynajmniej przedstawiała sprawę „Montreal Star”, miejscowa gazeta. Cała „afera” była szeroko komentowana w prasie i w radio. W rezultacie zacząłem mieć trudności z uzyskaniem zezwolenia na budowę, zarówno w Zarządzie Miejskim, jak i w Ministerstwie Kultury. Sprawa zaczęła się przeciągać. W tym momencie przyszli mi z pomocą moi polscy towarzysze w nieszczęściu. Ich doświadczenia z polską biurokracją okazały się bezcenne w Quebecu. Oświadczyli mi, że sprawę tak drobną, jak pozwolenie na budowę, załatwią oni sami. I rzeczywiście, objuczeni torbami pełnymi butelek wódki, udali się do Ministerstwa Kultury i do Zarządu Miejskiego. Tego samego dnia wręczyli mi potrzebne zezwolenia na budowę.

Nareszcie mogliśmy wejść na plac budowy. Frank Calderwystawił wielką tablicę informacyjną, ogłaszającą, że w tym miejscu na wiosnę przyszłego roku stanie budynek Du Consulat General de la Republique Populaire de Pologne. A że wedle polskich zwyczajów nic się nie dzieje bez odpowiednich uroczystości, jak tylko zaczęto wlewać beton w oszalowanie posadowienia budynku, postanowiono, z odpowiednią ceremonią, umieścić tam kamień węgielny (po angielsku corner stone). W naszym wypadku była to mosiężna rura zawierająca akt podpisany przez zebranych, szkice budynku i moją kartę wizytową, którą umieściłem tam w złudnej nadziei długiego żywota.

Uroczystość organizował konsulat. Rozesłano zaproszenia, wywieszono flagi. Ku mojej konsternacji i… cichej radości, angielski tekst zaproszenia był raczej niefortunnym, dokładnym tłumaczeniem z języka polskiego. Zapraszano nas mianowicie na świadków erection act, który miał nastąpić 25 sierpnia 1975 roku. Na szczęście nie wymieniano nazwisk uczestników orgii. Sporo było gości, jakiś minister z Quebec City, urzędnicy z MSZ z Ottawy, korpus dyplomatyczny i zawsze gotowi do wypicia darmowej wódki dziennikarze. Było tylko jedno przemówienie, moje, które mimo że krótkie, wygłosiłem z wielką, muszę się przyznać tremą. Po uroczystości, w starym konsulacie, tradycyjna mrożona wódeczka i parówki z musztardą. W międzyczasie dostałem tajemniczy telefon. Facet o nazwisku J.P. przedstawił się jako oficer RCMP (Royal Canadian Mounted Police) i zapowiedział swoją wizytę u nas w biurze następnego dnia. Przyszło ich dwóch. Jacques (J.P.) nie mógł mieć więcej niż lat 30, ten drugi, starszy nie przedstawił się. Nasze biuro było podzielone niskimi ściankami i nawet pokój konferencyjny nie pozwalał na poufną rozmowę. Zaproponowali mi lunch w jednej z popularnych restauracji na Decarie, gdzie można było znaleźć odosobniony stolik. Przeszli od razu do rzeczy. Należą do kontrwywiadu (pokazali jakieś legitymacje), specjalizują się w „zagadnieniach” polskich. Po sprawdzeniu mego dossier, które znaleźli w biurze emigracyjnym, doszli do wniosku, że jako uchodźca polityczny z komunistycznej Polski zapewne nie odmówię im swojej współpracy.

Chcieliby, po pierwsze dostać plany nowego budynku, po drugie, spotykać się od czasu do czasu i porozmawiać o tym, co się dzieje w konsulacie i na budowie. Natychmiast się zgodziłem. Nie miałem najmniejszych zahamowań natury moralnej. Wprost przeciwnie, zawsze uważałem, że komunistyczny rząd w Polsce jest całkowicie dyspozycyjny w stosunku do Sowietów. Byłem przekonany, że moja współpraca z RCMP jest moim obowiązkiem, zarówno jako Kanadyjczyka z wyboru, jak i Polaka kontynuującego swoją starą „wojnę” z komunizmem. Już w czasie naszej pierwszej rozmowy, ci dwaj panowie wykazali dużą znajomość układów personalnych w konsulacie. Raka nie traktowali poważnie. Znali przeszłość polityczną Kruczkowskiego. Za osobę najbardziej podejrzaną uważali Kucharskiego. Kucharski, prawie jak w kiepskiej książce szpiegowskiej, był oficjalnie szoferem konsulatu. Nieoficjalnie, przypuszczano, że jest rezydentem polskiego czy sowieckiego wywiadu, co zresztą na jedno wychodziło. Dopytywali się bardzo o Mieczkowskiego i Banaszkiewicza, o których nic właściwie nie wiedzieli. Twierdzili, że sprawdzają ich na miejscu, to znaczy w Polsce.

Rysunki odebrali po paru dniach i bardzo się dziwili, że nie chciałem wziąć za to pieniędzy. Z zadowoleniem natomiast przyjęli informację, że rysunki odbiłem na koszt konsulatu, co było prawdą. Spotykaliśmy się później parokrotnie. Zawsze na lunchu. Musieli mieć swojego człowieka na budowie, gdyż wiedzieli o komicznych próbach Kucharskiego, który długim patykiem od szczotki, sprawdzał przepustowość otworów w odlewach betonowych konstrukcji stropów. W końcowej fazie budowy wiedzieli o przyjeździe całej grupy „specjalistów” z Warszawy, którzy starali się oczyścić budynek z instalacji podsłuchowych. Mieczkowski, który pod koniec nabrał do mnie zaufania, opowiadał mi, że „specjaliści” wykryli sporo mikrofonów podsłuchowych, zwłaszcza w instalacjach telefonicznych, które zakładała lokalna firma Bell Tel. Kiedy opowiadałem o tym J.P., to on z oburzeniem powiedział mi, że jego ludzie, którzy to robili, znaleźli mikrofony podsłuchowe założone przez polskie służby i to nie byle gdzie, bo w sypialni konsula. Jak widzicie, wszyscy się tam wzajemnie podsłuchiwali i nikt nikomu nie wierzył. J.P., który pod koniec naszej znajomości zrobił się mniej tajemniczy, wyraził kiedyś zadowolenie z wielkości okien w gabinecie konsula. Okazuje się, ze nowoczesne aparaty podsłuchowe, z delikatnej wibracji szyb okiennych wywołanych dźwiękiem ludzkiego głosu, potrafią odczytać rozmowę, nawet z dużej odległości. W czasie tej rozmowy z zadowoleniem stwierdziłem, że skorzystano z moich sugestii umieszczenia mikrofonów w stolarce budowlanej.

Polscy „specjaliści”, przed samym otwarciem konsulatu wpadli na bzdurny pomysł usunięcia wszystkich napisów wewnętrznych umieszczonych na drzwiach. Napisy jak: sekretariat, sala konferencyjna, kotłownia i magazyn zostały usunięte. A że litery napisów były indywidualnie przyklejane, zrywając je, uszkadzali drzwi. W zapale zmylenia przeciwnika, usunięto napisy: panie i panowie na drzwiach publicznych toalet (autentyczne!). Z tymi napisami to miałem wiele uciechy. Początkowo miało być kobiety i mężczyźni. Ku niezadowoleniu towarzysza Banaszkiewicza zmieniłem to na panie i panowie. Po zerwaniu tych napisów przez czujnych specjalistów i po ich wyjeździe do Polski, Kucharski, który z szofera awansował na „Gospodarza Konsulatu”, kupił tabliczki z rysunkiem kobiety i mężczyzny. W ten sposób, bez słowa rozwiązał tę trudną sytuację. Przyszła zima i prace budowlane były w pełnym toku. Betonowa konstrukcja budynku była gotowa. Szkielet konstrukcji spowito grubym plastykowym kokonem. W środku olbrzymie grzejniki dmuchały gorącym powietrzem. Instalowano izolację, ceglaną okładzinę, okna i dach. Zaczęły się pierwsze kłopoty z rachunkami. Zaczynając budowę, wbrew przyjętym zwyczajom (spowodowanych brakiem czasu) nie mieliśmy właściwego rozeznania, co znajdziemy kopiąc grunt do położenia fundamentów. Spodziewaliśmy się, że znajdziemy skałę, byliśmy przecież na południowym zboczu góry Mont Royal. Nie spodziewaliśmy się, że będzie jej tak dużo i że będzie tak lita i masywna. Koszt rozsadzania dynamitem i wywożenia skały, rósł w oczach. Stało się jasne, że nasze optymistyczne przewidywania, zmieszczenia się poniżej 2 milionów, będą niemożliwe do osiągnięcia. Zaczęły przychodzić pierwsze rachunki. Wykonawca płacony był co miesiąc, za wykonaną pracę i materiał dostarczony na plac budowy. Faktury musiały być odpowiednio udokumentowane. Procedura wyglądała w ten sposób, że faktury przychodziły najpierw do naszego biura, gdzie je sprawdzałem i zatwierdzone „for payment” przesyłałem do buchaltera Banaszkiewicza. On sprawdzał to jeszcze raz, Mieczkowski zatwierdzał i konsul płacił.

Wydatki nie przewidziane w kosztorysie (extra expenditure) wcześniej zatwierdzone przez moje biuro i przez Mieczkowskiego, badane były przez Banaszkiewicza całymi tygodniami. Zwłaszcza jeśli były to wydatki nieduże, powiedzmy w granicach paruset dolarów. Przeciąganie płatności takich małych sum, przyjmowane było przez wykonawcę z uśmiechem. Gorzej było z dużymi wydatkami, jak powiedzmy 150 dodatkowych tysięcy za rozsadzanie dynamitem i wywożenie skały. Mimo, że wydatek ten został wcześniej uznany za uzasadniony, zatwierdzenie płatności było poza uprawnieniami Banaszkiewicza i leżało w kompetencji MSZ w Warszawie. Konsulat był zobowiązany umową do płacenia rachunków w ciągu 30 dni. Na dodatek straszyłem ich ciągle (notatka służbowa), że opóźnienie wypłat, może opóźnić budowę. Biedny Banaszkiewicz, dla którego suma 150 tysięcy była sumą abstrakcyjną, zwijał się jak w ukropie, dzwonił do Warszawy, nie spał po nocach ze zdenerwowania i zawsze płacił w terminie.

Musze przyznać, że ze wszystkich moich klientów w moim długim życiu zawodowym, konsulat był najlepszym płatnikiem. Posądzenie ich o niewypłacalność, o czym wcześniej pisałem, tak ich ciągle dopingowało i uciskało, (widać na honorze), że robili wszystko, żeby okazać się wiarygodnym partnerem. Nasze honorarium, które płatne było w czterech ratach, płacili następnego dnia po otrzymaniu faktury. Robili to osobiście Mieczkowski z Banaszkiewiczem, przynosząc czek do naszego biura. Można powiedzieć: Niebywajet! (niebywałe). Oczywiście w trakcie budowy odbywały się częste przyjęcia przy każdej okazji. To tutaj miałem możność zobaczenia, jak wiele osób z tak zwanej niezłomnej Polonii, korzysta z darmowej wódeczki. Paru znanych prezesów staropolonijnych organizacji, czcigodny nestor polskich kół intelektualnych, profesor Domaradzki, księża Polskiego Kościoła Narodowego, wszyscy, jak jeden mąż, właściciele polskich biur podróży. Nawet pan L.C., dzisiejszy prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej, zapewne pod pretekstem swojego udziału w Komitecie Przygotowawczym olimpiady, brał udział w spotkaniach towarzyskich u pana konsula.

Zupełnie inną grupę stanowili zawodowi Fellow-Travellers z kanadyjskiego świata dziennikarskiego, zwłaszcza francuskiego o lekko lewicowych ciągotach. Ci byli specjalnie fetowani i hołubieni. Jacques Parizeau, w tym czasie początkujący separatysta, odwiedzał Polskę na koszt konsulatu. Nic też dziwnego, że po dojściu do władzy w Quebecu partii separatystycznej, polski minister spraw zagranicznych Stefan Olszowski wraz z synem, zaproszony został na łowienie ryb w dziewiczych jeziorach północnego Quebecu. Przyleciał do Montrealu samolotem LOTu. Ponieważ nie mieli oni pierwszej klasy, więc siedział razem z synem w pierwszym rzędzie foteli. Dwa następne rzędy były puste i odgrodzone od reszty samolotu grubą liną (leciałem tym samym rejsem). Tak separowano właścicieli Polski Ludowej od reszty obywateli. Na Dorvalu czekał na Olszowskich quebecki samolot rządowy, który zabrał ich na wędkarską wycieczkę. Te drobne, ale ciekawe informacje przekazywał mi buchalter Banaszkiewicz, dla którego było to oczywistym dowodem, że Quebec prędzej czy później, wzorem Kuby, dołączy do rodziny pokój miłujących demokracji ludowych.

W tym czasie miałem dwa ciekawe spotkania, warte zanotowania. Przed samą Olimpiadą przyleciał do Montrealu redaktor Budrewicz, mój stary kolega i znajomy Kruczkowskiego. Kruczkowski zaprosił nas obu na lunch do, pamiętam jeszcze dzisiaj, restauracji argentyńskiej. W czasie rozmowy, która zupełnie się nie kleiła i w czasie której Kruczkowski prawił mi wiele komplementów natury zawodowej, Budrewicz w pewnym momencie nie wytrzymał i zrobił uwagę: „No widzisz Maciej, jestem przekonany, że prędzej czy później, niemiła ci Ojczyzna, podziękuje ci jakimś orderem”. W ten sposób zrobił i złośliwą uwagę, i zaakceptował mnie do swego środowiska, które lubił określać jako pragmatyczne, a które w rzeczywistości nie było niczym innym jak środowiskiem pozbawionych skrupułów dziennikarzy.

Innym razem siedziałem z Kruczkowskim w jego gabinecie (było to już po ukończeniu budowy), gdzie przedstawiałem mu ostatnie rachunki. Sekretarka wprowadziła do pokoju z wielką rewerencją faceta o nerwowo biegających oczach. Przedstawiono nas wzajemnie. Okazało się, że był to towarzysz Andrzej Werblan, z nieznanych mi powodów odwiedzający Montreal. Werblan był jednym z czołowych polskich marksistów. Był członkiem i Komitetu Centralnego Partii i Biura Politycznego, redaktorem naczelnym „Nowych Dróg” i dyrektorem Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu i Leninizmu. Jednym słowem czołowy ideolog partyjny. Rozejrzał się po gabinecie, który z dużą pieczołowitością wyposażyłem w dębowy sufit, gruby dywan i meble z jasnobrązowej skóry. Podszedł do mnie, stanął naprzeciw i groźnie na mnie patrząc powiedział: „Widzę towarzyszu, że nie potrafiliście zachować ani proletariackiej prostoty, ani proletariackiego umiaru”. Nie znoszę jak ktoś do mnie mówi per Wy (przypomina mi to wojsko), odwróciłem głowę, udając, że szukam osoby do której on mówi. Kruczkowski zrobił się blady, a Werblan jeszcze raz powtórzył swoją „krytyczną” uwagę. Już chciałem mu wytłumaczyć, że tak naprawdę, to na porządne umeblowanie gabinetu zabrakło pieniędzy, kiedy Kruczkowski złapawszy drugi oddech, zaczął mu tłumaczyć moją „niewinność” niewłaściwym pochodzeniem. Wyparł się mnie konsul Kruczkowski, nazywając „kanadyjskim architektem z dobrą znajomością języka polskiego”. Natychmiast też udobruchał towarzysza Werblana ofiarując mu duży kieliszek koniaku. Jak już nie raz mogłem się przekonać, jest to niezawodny sposób na marksistów każdej maści (myślę o koniaku).

Punktem kulminacyjnym mojej polskiej przygody w Montrealu, było uroczyste otwarcie konsulatu. Z Polski przyleciał Stefan Olszowski z Ottawy, na razie trzeźwy ambasador Czesak. Z Quebec City minister jeden czy dwóch. Z Ottawy kupa nieznanych mi urzędników, łącznie z ambasadorem kanadyjskim w Warszawie oraz cały korpus dyplomatyczny z Montrealu. Pine avenue była zamknięta dla ruchu a budynek otoczony kanadyjskimi tajniakami. Tex, ja, wszyscy konsultanci, właściciele przedsiębiorstwa budowlanego i kierownicy budowy, wszyscy zostaliśmy wedle obowiązującego w świecie przodującego socjalizmu zwyczaju zaproszeni bez żon. Takie bowiem zwyczaje narzucili Polakom ich starsi bracia ze Wschodu. Właściwie to było bardzo sztywno. W tym czasie Polacy na placówkach dyplomatycznych na ogół nie znali języków obcych albo znali je bardzo słabo. Słyszałem, jak Olszowski po polsku udowadniał konsulowi kubańskiemu, że nie mógłby żyć w kanadyjskim klimacie. Kubańczyk mówił si, si i pił wódkę małymi łykami. Mieczkowski po angielsku rozmawiał z przedstawicielami z Quebecu, którzy udawali, że nie mówią po angielsku. Rak swoim świetnym francuskim gaworzył z przedstawicielami z Ottawy. W ten sposób nikt nikogo nie rozumiał albo nie chciał zrozumieć. Wszyscy natomiast docenili jakość polskiej wódki i zakąsek przygotowanych przez kucharza wypożyczonego z „Batorego”.

Wreszcie przyszła olimpiada. Sporo było polskich zwycięstw i medali, za każdym razem uroczyście fetowanych w nowej sali recepcyjnej. Przestałem na te przyjęcia chodzić z prostej przyczyny. Moja praca się skończyła, a z tymi ludźmi nie miałem nic wspólnego. Kruczkowski miał zawał serca i wrócił do Warszawy. Na jego miejsce przysłano chamisko o nazwisku Mariański. Podobno z zawodu architekt, choć nie jestem pewien, czy sam zdawał sobie z tego sprawę. Nie trwało to długo. Mariański uwikłał się w aferę ze swoją sekretarką, żoną urzędnika miejscowego LOTu. Wspaniała okazja, żeby podstawić mu nogę. Wyleciał z posady szybko i na jego miejsce przyszedł ktoś inny, którego nazwiska nawet nie pamiętam.

I tu nagle znowu zjawia się ekspert Leszczyński z nowymi propozycjami. W Toronto otwiera się nowy konsulat. Kupili stary pałacyk na Lakeshore, z dostępem do jeziora. Była to dawna rezydencja rodziny McGuinness, magnatów od produkcji whiskey. Bardzo to było ładne. Pojechałem do Toronto, zrobiłem inwentaryzację i przygotowałem projekt wnętrz. W listopadzie 1977 roku odbyło się uroczyste otwarcie nowego konsulatu. Pojechałem i z przerażeniem stwierdziłem, że wszystko zostało pozmieniane. Z mojego projektu nic nie zostało. Okazało się, że aby obniżyć koszty remontu, sprowadzono z Polski grupę stolarzy i malarzy, którzy w rozpędzie „twórczym” na własną rękę „udekorowali” wnętrza konsulatu. Między innymi w piwnicach budynku zbudowano karczmę „ludową” (słowiańska strzecha, łowickie pasiaki), w której można było przyjmować spragnionych polskiej wódki torontońskich polonusów. McGuinness’owie byli kolekcjonerami sztuki. Każdy obraz, a mieli ich setki, miał swoje indywidualne oświetlenie elektryczne. W rezultacie ściany usiane były lampami, które trzeba było usunąć. Od początku podkreślałem konieczność usunięcia również sieci elektrycznej, zasilającej te lampy. Polska ekipa oczywiście tego nie zrobiła. Powodem jak zawsze było zwykłe niechlujstwo i ignorancja. Lampy zdjęto, ślady przykryto tapetą czy zasmarowano farbą. Kable zostały w ścianach. W połowie lat osiemdziesiątych w konsulacie wybuchł pożar. Jestem przekonany, że pozostawione w ścianach, luźne przewody elektryczne były powodem pożaru.

Na początku 1978 roku znów dzwoni Leszczyński z prośbą o pomoc. Ponieważ w konsulacie w tym czasie już nie bywałem i na ich zaproszenia nie odpowiadałem, zasugerowałem spotkanie u nas w biurze. Mamy wielkie kłopoty w Ottawie, oświadczył mi ekspert Leszczyński. Projekt nowej ambasady, który parę lat temu przygotował Matthew Stankiewicz, napotyka na trudności. Miasto nie chce wydać pozwolenia na budowę, gorzej zawiązał się komitet obywatelski ludzi mieszkających w okolicach konsulatu, protestujących przeciwko budowie. Projekt Stankiewicza przewidywał wyburzenie istniejącego budynku ambasady, jak również dwóch rozpadających się budynków czynszowych na sąsiedniej działce. Na ich miejsce miał powstać spory prostokątny budynek biurowy, prawdę mówiąc zupełnie wyobcowany wyglądem, wielkością i charakterem od otoczenia, w którym miał stanąć. Nie jestem pewien czy zupełnie słusznie, ale komitet obywatelski chciał doprowadzić do wpisania istniejącego budynku ambasady na listę budynków zabytkowych. Pojęcie budynek „zabytkowy” jest w Kanadzie pojęciem bardzo względnym. W każdym razie zaczynał się chyba powtarzać mój wypadek z Rielem z Montrealu.

Leszczyński zaproponował mi przejęcie projektu w Ottawie. Najwyraźniej stracili zaufanie do Stankiewicza. Zgodnie z ogólnie przyjętym sposobem postępowania, nie mogłem i nie wolno mi było na ten temat z Leszczyńskim nawet rozmawiać, nim on w sposób polubowny nie rozwiąże swojej ze Stankiewiczem umowy i co najważniejsze, zapłaci mu za wykonaną pracę. Po paru tygodniach dostałem list od Stankiewicza, w którym zawiadamiał mnie o rozwiązaniu umowy, otrzymaniu należnego mu honorarium i może trochę złośliwie życzący powodzenia we współpracy z, jak się wyraził, raczej trudnym klientem. Najpierw przeczytałem zbiór wycinków z prasy ottawskiej dotyczących pretensji i żądań komitetu obywatelskiego. Później pojechałem do Ottawy i miałem długą rozmowę w Zarządzie Miejskim. Razem z Frankiem Calderem obejrzeliśmy budynek ambasady od piwnicy do strychu. Może nie zupełnie, gdyż drogę na strych zagrodził nam atleta w mundurze pułkownika wojska polskiego i powiedział dwa tylko słowa: Nie lzia. Na strychu wnosząc z lasu wystających anten i drutów, mieściła się radiostacja ambasady. Program budynku oparty był na tych samych wytycznych, jakie dostał Stankiewicz. Projekt koncepcyjny oparłem natomiast na zupełnie innych założeniach przestrzennych i funkcjonalnych. Zachowałem istniejący budynek (rozbrajając w ten sposób komitet obywatelski), który miał ulec kompletnym zmianom wewnętrznym, przy zachowaniu wyglądu zewnętrznego. Tu miała się mieścić część recepcyjna ambasady i biura konsularne. Nowy, osobno stojący, nowoczesny budynek, ale w tej samej skali, co otoczenie, miał zawierać biura i część mieszkalną. Budynek ten połączony był ze starą ambasadą przeszklonym mostem na poziomie pierwszego piętra.

Szkice posłałem do Warszawy. Po tygodniu wrócił z nimi Leszczyński, zatwierdzając wszystko bez zmian. Zdołałem go przekonać, że jedynym sposobem przekonania komitetu obywatelskiego, będzie pokazanie im dobrze zrobionej makiety projektu. Zgodził się i wyasygnował na ten cel, dużą jak na owe czasy, sumę 3 tysięcy dolarów. Model został wykonany w Montrealu. W tym momencie przyszła z Warszawy krótka instrukcja: Zatrzymać wszystkie prace nad ambasadą w Ottawie. W Polsce zaczynał się kryzys, który w rezultacie doprowadził do upadku Gierka, powstania „Solidarności”, stanu wojennego gen. Jaruzelskiego, upadku komunizmu i odzyskanie przez kraj niepodległości.

W tym okresie chodziłem nie do konsulatu, ale przed konsulat, gdzie manifestowaliśmy naszą solidarność z „Solidarnością”. Na wiosnę 1994 roku w sali recepcyjnej konsulatu, która po 18 latach wyglądała ciągle świeżo i godnie, pani Małgorzata Dzieduszycka, pierwszy po 50 latach konsul niepodległej Polski, dekorowała mnie w imieniu prezydenta RP, Lecha Wałęsy, Krzyżem Narodowego Czynu Zbrojnego. Krzyż ten miał mi zapewne przypomnieć, że kraj mego urodzenia ciągle o mnie pamięta. Przyszedł o pół wieku za późno.

Ja-Jo delivering a speech at the Polish Consulate. Next to Ja-Jo is Edward Kemnitz to the right Consul General Małgorzata Dzieduszycka Montreal 1994

Stoją od lewej; Edward Kemnitz, Maciej Szymański, Konsul Generalny RP w Montrealu Małgorzata Dzieduszycka. ( 1994 rok)

W pewnym jednak sensie sprawdziły się prorocze słowa towarzysza Budrewicza. Mimo że inny to był krzyż i inne dawały mi go ręce i z innych powodów. W parę miesięcy później proszono mnie o zaprojektowanie małej przeróbki we wnętrzu konsulatu. Młody człowiek nazywany teraz menadżerem, o nazwisku Filipczak, naskoczył na mnie w sposób chamski z precyzją i siłą drugiej już generacji homo sovieticus. Godny następca Czesaka, Kucharskiego i Banaszkiewicza.

W tym czasie moja decyzja znalezienia się jak najdalej od quebeckiego szowinizmu i jeszcze dalej od polskich izmów, uprzedzeń i fobii, była już całkiem dojrzała. Konsulat-forteca, chyba raczej udane dziecko mego niewdzięcznego zawodu, przetrwa zapewne parę dobrych pokoleń. Może nawet doczeka czasów, kiedy zwrot homo sovieticus przejdzie do słownika wyrazów obcych.

Autor:  Maciej Szymański

Fot: Maciej Szymański

CD ALBUM LIPIŃSKI-KULKA

lipinski-kulka-b-iext20781833

Ukazał się niedawno 6-częściowy album CD firmy Accord  z wybranymi nagraniami dzieł Karola Lipińskiego (1790-1861). Ten wielki polski skrzypek z I połowy XIX wieku  konkurował z Paganinim i znany był  jako wirtuoz w całej Europie. Był też znakomitym kompozytorem i nie bez powodu przylgnęło do niego miano ,,Chopina skrzypiec”. Głównym interpretatorem nagranych na dyskach utworów jest światowej sławy skrzypek Konstanty Andrzej Kulka.

rekpor

W roku bieżącym mija 225 lat od urodzenia Lipińskiego, ale jego twórczość do tej pory nie była specjalnie znana. Najczęściej  wykonywano  jego 2 koncerty skrzypcowe, a  przede wszystkim ,,Concerto militare’’ op.21 oraz Kaprysy z opusów 2,10,27 i 29, które wniosły znaczny wkład  w rozwój faktury wiolinistycznej. Tym bardziej cenne stają się ostatnie nagrania Kulki w skład których wchodzą utwory nowo odkryte, zapomniane  i te które były rzadko wykonywane.

dsc_5119

Konstanty Andrzej Kulka

Dotarcie do tych zapomnianych utworów daje szersze pole dla  oceny talentu  naszego kompozytora. O twórczości Lipińskiego  wypowiedział się wielce pochlebnie rosyjski skrzypek i muzykolog Władymir Grigoriew:,, Jego twórczośc była jednym z kulminacyjnych punktów europejskiej sztuki skrzypcowej [...] Lipiński utorował drogę do światowego uznania polskiej kultury narodowej. Był jednym z piewszych wielkich kompozytorów przedchopinowskiej epoki, którego twórczość przekroczyła granice kraju i stała się uznana w Europie [...]” Istotnie, w porównaniu do innych kompozytorów epoki twórczość Lipińskiego odznacza się fantazją, wyobraźnią i wyjątkowym poczuciem formy. Spory udział polskich elementów rytmiczno-melodycznych  czyni  go kompozytorem narodowym. Bohatera tych wspaniałych nagrań Konstantego Andrzeja Kulki nie trzeba  przedstawiać. Jego interpretacje muzyki skrzypcowej są powszechnie znane i zawsze fascynujące. W jego dorobku fonograficznym widnieją dzieła Vivaldiego, Mozarta, Mendelssohna, Bartoka , Beethovena, Brahmsa, Karłowicza, Pendereckiego i wielu innych.  Za  dokonanie nagrań wszystkich dzieł Karola Szymanowskiego otrzymał on nagrodę specjalną P.R., a za płytę z 2 koncertami skrzypcowymi  tegoż kompozytora- przyznano mu w Paryżu w 1981 r. Grand Prix du Disque.

Karol Józef Lipiński

Karol Józef Lipiński

Omawiana seria płyt Lipińskiego zawiera 23 utwory. Wśród nich znajdują się 2 Tria smyczkowe op.8 i op.12  (na dwoje skrzypiec i wiolonczele) i szereg innych utworów w których oryginalny akompaniament fortepianowy został przerobiony przez prof.Andrzeja Wróbla na skrzypce i wiolonczelę bądź kwintet smyczkowy. Te aranżacje z pominięciem fortepianu stały się na wskroś praktyczne, oddalając problemy z wynajęciem fortepianu i zaangażowaniem pianisty. Rozwiązanie to dało korzystniejsze efekty brzmieniowe i jedynie w niektórych przypadkach obsadę akompaniamentu powiększono do kwintetu smyczkowego. Stąd też oprócz K.A.Kulki w nagraniu wzięli udział: Andrzej Gębski, Aurela Liwanowska-Lisiecka, Anna Orlik, Wojciech Proniewicz (skrzypce), Grzegorz Chmielewski (altówka), Andrzej Wróbel (wiolonczela). Radosław Nur (kontrabas). Dla wglądu  podaje tytułu utworów: Rondo alla Polacca E-dur op.13, Wariacje op. 11 na temat opery ,,Kopciuszek’ Rossiniego, Souvenir de la mer Baltique op.19, Wariacje op.20 na temat cavatiny z opery ,,Cyrulik Sewilski” Rossiniego (Dysk I), Rondo alla Polacca E-dur op.7, Wariacje brawurowe op.22, Wariacje g-moll op.5, Fantazja i wariacje op.26 na motywach z opery „Hugenoci” Meyerbeera (Dysk II), Rondo alla Polacca D-dur op.17 na temat  pieśni polskiej, Wariacje op.15 na temat z opery ,,Pirat’’Belliniego, Fantazja i wariacje op. 23 na motywach z opery ,,Lunatyczka” Belliniego, Wariacje G-dur op.4 na kwartet smyczkowy, Fantazja i wariacje op.30  na tematy z opery ,,Ernani” Verdiego (Dysk III), 3 polonezy op.9, Rondo koncertowe op.18, Adagio elegico op.25, Fantazja i wariacje op.33 na motywach opery ,,Krakowiacy i  górale” Stefaniego, Duet op.16, (Dysk IV), Trio A-dur op.12, Siciliano z wariacjami op.2, Fantazja op.31 (Dysk V), Trio g-moll op.8, Wielka fantazja op.28 na motywach z opery ,,Purytanie” Belliniego (Dysk VI).

Autor: Radosław Rzepkowski

Groch z kapustą i brokatem czyli drugie spotkanie silnych kobiet

Capture d’écran 2015-01-15 à 08.23.38

Zbigniew Wasilewski – Pomysł na spotkanie silnych kobiet chwycił nadzwyczajnie w naszym polonijnym środowisku.  Na pierwsze spotkanie stawiło się niemal sto osób. Spodziewałaś się tak licznej publiczności?

Bożena Szara – Miałam nadzieję, że nie przyjdzie mniej niż 40-50 osób. Na sali mieliśmy dwa razy tyle. To świadczy, że jest zapotrzebowanie na tego typu eventy.

Dodam, że dobre wieści roznoszą się dość szybko, bo mamy już zaproszenie na zorganizowanie podobnego spotkania z Toronto.

 Z.W. –  Gratuluję rozmachu. Rozmawiamy na kilka dni przed drugim spotkaniem „Siła to Kobieta”. Wszystko gotowe?

B.Sz.  – Trwają ostatnie przygotowania, ustalenia, jest troszkę zmian. Wszystko gotowe będzie 22 stycznia.

Z.W. – Czego dotyczą zmiany, o których wspomniałaś?

B.Sz. – Na naszych plakatach anonsujemy trzy tematy, które zaplanowałyśmy już na początku grudnia: „Nietoksyczna kuchnia”, „Nietoksyczne kosmetyki” oraz „Karnawał! Nie mam co na siebie włożyć”.W trakcie przygotowań i już po wydrukowaniu ulotek, okazało się, że omówienie dwóch dość obszernych i ważnych tematów, jakimi są nietoksyczna kuchnia i kosmetyki, zajmie nam więcej czasu niż planowałyśmy. Nie chcemy pobieżnie traktować tak poważnych spraw, a ponadto przewidujemy dyskusję z publicznością, no i nie chcemy by spotkanie trwało do północy. Zdecydowałyśmy, że temat dotyczący nietoksycznych kosmetyków przenosimy na kolejny, marcowy event. Dodam, że podczas trzeciego wieczoru, oprócz wykładu, wystąpi doświadczona kosmetyczka, która zademonstruje wykonanie makijażu artystycznego.

Capture d’écran 2015-01-15 à 08.23.38

 Z.W. – Wróćmy jednak do spotkania drugiego. Jakie niespodzianki przygotowałyście?

B.Sz. – Jeśli o wszystkim powiem teraz, to nie będzie niespodzianek.

Nasz plakat informuje dość szczegółowo co wydarzy się w najbliższy czwartek w Domu Polskim na Jolicoeur.

Wykład na temat nietoksycznej kuchni poprowadzi profesor UQAM – Wanda Smorągiewicz. To ogromny zaszczyt dla nas, bo pani profesor jest wybitnym naukowcem i sam fakt, że zgodziła się wystąpić na naszym spotkaniu świadczy o poziomie pierwszego wydarzenia „Darcie Pierza” na którym była obecna.

Pozwól, że przedstawię naszą prelegentkę tym, którzy  nie mieli okazji jej poznać. Profesor Wanda Smoragiewicz ukończyła Akademię Rolniczo-Techniczną w Olsztynie, gdzie zrobiła studia magisterskie w zakresie technologii żywnosci oraz doktorat w biochemii, zaś post doctorate we Francji na Uniwersytecie w Nancy. Do Kanady przyjechała w 1981 roku, gdzie od razu otrzymała pierwszy kontrakt wykładów na zlecenie na Université du Québec à Montréal. W 1984 otrzymała stanowisko profesora, zaś profesora tytularnego – najwyższe stanowisko akademickie – otrzymała w 2006 roku. Pani profesor prowadzi prace badawcze, a także wykłady w dziedzinie biochemii, mikrobiologii i biotechnologii.

Artysta, który umili nam czas i rozpocznie wieczór to Stan Marut – doskonały akordeonista. Mistrz gra bez wzmacniaczy, zatem nie bedzie zbyt głośno.

Podobnie jak podczas pierwszego wieczoru będą stoiska z biżuterią (bo karnawał), Doroty Wasil oraz stoisko z książkami księgarni Quo-Vadis (bo została zamówiona kolejna partia wydawnictw na temat diety przyspieszającej metabolizm). Będzie też konkurs na domowe wypieki z cennymi nagrodami. Mam nadzieję, że i tym razem uczestniczki spotkania popiszą sie swoimi umiejętnościami kulinarnymi. Nagrody, które rozdałam podczas naszego pierwszego spotkania były bardzo atrakcyjne. Pierwszą był kosz kosmetyków z Domu Mody OGILVY wartości $400.00. Innymi nagrodami były: naszyjnik ufundowany przez Dorotę Wasil, ręcznie malowana bombka na choinkę wraz z płytą CD z kolędami ufundowana przez Joannę Kwasek z księgarni Quo-Vadis, kosmetyki firmy Arbonne oraz nowo-wydana książka – „Malowanki na szkle” autorstwa Beaty Gołembiowskiej – naszej prelegentki. Tym razem będzie podobnie, na zwycięzców konkursowych wypieków czekają cenne nagrody.

 

Z.W. – A ty zajmiesz się kreacjami karnawałowymi. Długo buszowałaś po sklepach, by wybrać coś wystrzałowego?

B.Sz. – Kilka godzin spędziłam w OGILVY, by z kilkudziesięciu sukien wieczorowych wybrać te najpiękniejsze. Kierownictwo Domu Mody wypożczy nam swoje najnowsze modele wśród których znajdą się suknie min. RED VALENTINO, EILEEN FISHER, ARMANI. COLLEZIONI.

 

Z.W. – Czy w tych kreacjach będą paradować modelki? Przewidziany jest pokaz mody?

B.Sz. – Tego nie zdradzę, ale nie obędzie się bez niespodzianek.

kapusta-z-grochem-wybrane-przepisy-150632

Z.W. – A jak smakuje groch z kapustą i brokatem? To twój autorski przepis?

B.Sz.- Wyśmienicie. A jeśli jeszcze nie kosztowałeś tej znakomitej potrawy, to zapraszam na spotkanie. To jedyna okazja, bo tylko my, silne kobitki serwujemy takie cuda. A jeśli, któraś z pań zechce przynieść na spotkanie swój groch z kapustą, bez brokatu, to bardzo proszę. Im więcej miłych niespodzianek i inwencji kulinarnych tym lepiej.

 

Z.W. – Dziekuję za tę krótką rozmowę i do zobaczenia na drugim spotkaniu silnych kobiet.

B.Sz. – Dziękuję, do zobaczenia i zapraszam wszystkich  bardzo gorąco. Acha i zaproście panie swoich przyjaciół, znajomych i sąsiadów. Networking działa.

Sila to kobieta - groch z kapusta

redakcja.kronikamontrealska.com

Spotkanie opłatkowe

Opłatek

Dzielenie się opłatkiem to tradycja, która ma źródło w odległej historii. I choć nie zawsze zwyczaj ten wyglądał tak samo, to symbolika łamania białego chleba trwała i umacniała się przez wieki. Łamanie się opłatkiem to starochrześcijański obrzęd. Swoje źródło ma w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Tradycja ta została zapoczątkowana podczas Ostatniej Wieczerzy i była obchodzona później na jej pamiątkę. Na początku nie był to obrzęd związany z Bożym Narodzeniem, bowiem chleb spożywano podczas zwykłej modlitwy w kościele. Dopiero z czasem, gdy wspólnota chrześcijańska bardzo się rozrosła, przez co nie było już możliwości dzielenia chleba pomiędzy wszystkich zgromadzonych na nabożeństwach, łamanie się nim stało się symbolem najbardziej wyjątkowych świąt kościelnych – Bożego Narodzenia. W owych czasach Kościół rozdawał swoim wiernym specjalne chleby ofiarne, którymi dzielili się oni później ze swoimi bliskimi na znak pojednania.

W Polonii montrealskiej od dawna istnieje tradycja spotkań opłatkowych. Spotkania organizowane są na przestrzeni stycznia w polskich parafiach oraz organizacjach polonijnych. W sobotę 17 stycznia odbędzie się największe polonijne spotkanie opłatkowe pod egidą Kongresu Polonii Kanadyjskiej. Na tegorocznym spotkaniu opłatkowym pojawi się po raz pierwszy honorowy gość w osobie Jego Ekscelencji Ambasadora RP w Kanadzie pana Marcina Bosackiego. Kongres Polonii Kanadyjskiej zaprasza całą Polonię na to uroczyste wydarzenie. Szczegóły znajdują się w poniższej ulotce.

Capture d’écran 2015-01-12 à 19.57.56

Forma opłatka – jako kruchego, białego, cienkiego pieczywa – pojawiła się dopiero w średniowieczu. Już wtedy na opłatkach można było zobaczyć obrazki nawiązujące do historii chrześcijaństwa. W Polsce zwyczaj dzielenia się opłatkiem pojawił się dość późno, bo dopiero w XVIII wieku. Słowo opłatek pochodzi od łacińskiego oblatum oznaczającego dar ofiarny. Dzisiejszy opłatek to mały płat chlebowy wypieczony z białej mąki i wody. Często, tak jak ten średniowieczny, przedstawia sceny z życia Jezusa Chrystusa lub symbole religijne.

Opłatek jako rodzaj pieczywa jest ważnym symbolem chrześcijańskim. Chleb symbolizuje przede wszystkim ciało Chrystusa, jest symbolem odrodzenia. Dzielenie się nim w trakcie Wigilii ma głębokie znaczenie. Opłatek, jako symbol wspólnoty, jednoczy wszystkich, którzy się nim dzielą. W tej ważnej chwili między bliskimi pojawiają się pojednanie, zgoda, przebaczenie, miłość i pokój. Łamiąc się nim, bliscy zapewniają, że chcą być razem ze sobą w zgodzie i wspólnie dzielić radości i smutki. W naszej kulturze podczas dzielenia się opłatkiem, ludzie składają sobie życzenia wszelkiej pomyślności i miłości. Opłatek, jako symbol dobra, ma zapewnić spełnienie się tych życzeń.

Opłatek

Tradycja dzielenia się opłatkiem nie jest znana na całym świecie, choć zanim dotarła do Polski, była już obecna na Ukrainie, Słowacji, Litwie, Białorusi, we Włoszech i w Czechach. Dziś w dalszym ciągu jest w tych państwach kultywowana. Wyjątkiem są Włochy, w których odeszła w zapomnienie. W pozostałych krajach, tradycja opłatkowa istnieje, choć w nieco innym niż polskie wydaniu. Na Słowacji na przykład opłatek jest ciemnobrązowy i okrągły, i podaje się go z miodem.

Wigilijny opłatek stał się stałym elementem naszej Polskiej kultury, wszyscy wiemy do czego służy. Czasami możemy się dziwić, dlaczego w innych krajach ludzie nie łamią się opłatkiem. Tradycja wigilijnego opłatka ma swoje dwa źródła. Pierwszym z nich jest nawiązanie do starochrześcijańskiej tradycji. Chrześcijanie pierwszych wieków przynosili na eucharystię między innymi chleb. Po skończonej agapie chleb ten rozdzielano potrzebującym. Jednak część chleba zabierano z powrotem  i dzielono się nim z tymi, którzy na spotkanie wspólnoty nie mogli przyjść. W ten sposób wyrażano wzajemną łączność wspólnoty z nimi. Był to znak wzajemnej miłości i pamięci.

Drugim źródłem tradycji wigilijnego opłatka są wydarzenia z historii Polski. Kiedy nasz kraj przestał istnieć. Nasi przodkowie chcieli zachować jedność mimo, że mieszkali w różnych krajach, dlatego zaczęli posyłać w listach chleb. Niemożliwym było posyłanie normalnego chleba. Wymyślono więc opłatek, który można włożyć do koperty. Podobnie łamanie opłatka i składanie sobie życzeń jest wyrazem naszej jedności i miłości. W czasie tej czynności ludzie nie tylko składają życzenia, ale także przepraszają siebie nawzajem za złe postępowanie, a także dziękują za dobro, jakie otrzymali.
Tradycja wigilijnego opłatka uzmysławia nam jak bardzo zwyczaje panujące w naszym kraju złączone są z tradycją chrześcijańską i historią naszego narodu.

Polski wieszcz, Cyprian Kamil Norwid w ten oto sposób pisał o zwyczaju dzielenia się opłatkiem…

Jest w moim Kraju zwyczaj, że w dzień wigilijny,
Przy wzejściu pierwszej gwiazdy wieczornej na niebie,
Ludzie gniazda wspólnego łamią chleb biblijny,
Najtkliwsze przekazując uczucia w tym chlebie.

opłatek-1

Opracował: Zbigniew Wasilewski

grafika: internet

CHOPIN I JEGO EUROPA

Capture d’écran 2015-01-05 à 19.12.50

Taką nazwę nosi Mędzynarodowy Festiwal Muzyczny, który odbywa się od dziesięciu lat  w  okresie letnim w Warszawie. Wszedł już do kalendarza najważniejszych wydarzeń kulturalnych Europy. Głównym zamiarem inicjatora  imprezy, którym jest Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, było ogarnięcie kultury muzycznej Europy w relacji do spuścizny  Chopina. Osiągnięcia  kultury europejskiej wywodzącej się z kręgu śródziemnomorskiego są  najcenniejsze  i najbogatsze  ze wszystkich kultur.  Z tego obszaru wywodzą się  najwspanialsi artyści, a ich dorobek przyczyniał się do nieustannego rozkwitu tej kultury. Poczesne miejsce w szeregu tych wielkich artystów przypada bezwzględnie Chopinowi.

_DSC0378

Pomnik Chopina w Parku Łazienkowskim. fot: Z. Wasilewski

Festiwal  z całym bogactwem swego programu pomyślany został jako ,,chopinocentryczny.” Znaczy to, że  twórczość  Chopina staje się punktem odniesienia dla  innych kompozytorów, ze względu na swoją ogromną siłę oddziaływania.  Była ona  źródłem  z którego czerpały kolejne generacje kompozytorów, w tym również współczesnych. Ale i Chopin – o czym  należy wiedzieć –sam  był inspirowany przez wspólczesnych mu,  a także wcześniejszych twórców, zgodnie z prawami ewolucji  muzyki. Szczególnie  duchowo bliscy  byli mu   jego poprzednicy –   Jan Sebastian Bach, Wolfgang Amadeus  Mozart  i Ludwig van Beethoven. Ale nie tylko oni wywarli wpływ  na naszego mistrza. Również  twórcy  mniejszego kalibru,  reprezentujacy tzw. styl brillant, dali Chopinowi wzory w zakresie techniki, faktury i wirtuozowstwa. Wśród  nich byli także  polscy kompozytorzy, jak np. Franciszek Lessel czy Maria Szymanowska. Wpływ na Chopina miała też włoska muzyka operowa z  uwielbianą przez niego sztuką bel canto, (Rossini, Bellini, Donizetti), a także opera francuska (Meyerbeer, Auber, Boieldieu). Z kolei muzyka Chopina oddziaływała na wielu wybitnych kompozytorów, dając im impuls do szukania własnej drogi twórczej i kształtowania stylów indywidualnych. Jednym z nich był rówieśnik Chopina, wielki kompozytor węgierski Franciszek Liszt słynny z odkrywczości wyrazowej i wielu pomysłów formalnych i fakturalnych. Dla Claude’a  Debussy’ego impulsem stała się chopinowska poetyka brzmienia . Stworzony przez niego nowy styl zwany impresjonizmem posiada swoje korzenie właśnie w muzycznej kolorystyce chopinowskiej. Z muzyki Chopina wyrasta równiez twórczość rosyjskiego ekspresjonisty Aleksandra Skriabina o czym świadczą pierwsze jego utwory, a także  ostatnie  pełne rozmachu sonaty fortepianowe. Chopin był jednym z prekursorów  europejskich szkół narodowych. Jego muzyka pełna ,,polskości” stanowiła impuls dla  innych kompozytorów odnośnie wykorzystywania elementów ludowych. Można tu wyliczyć całą plejadę kompozytorow rosyjskich, czeskich, węgierskich, skandynawskich z XIX wieku. Pobudzenie ich tożsamości narodowej dokonało się niewątpliwie pośrednio za sprawą twórczości Chopina. Dobrymi  przykładami oddzialywania muzyki Chopina na późniejszych kompozytorów są Ignacy Jan Paderewski i Karol Szymanowski. Reminiscencje chopinowskie wniknęły w ich twórczość głęboko, a mazurki Szymanowskiego  oparte  na stylizacji  melodii góralskich są  najbardziej oryginalnymi owocami  tych inspiracji. Rezonans muzyki Chopina słychać też u Rachmaninowa, Ravela, Lutosławskiego.

82624_1028e3276

Dbając o wysoki poziom wykonawczy organizatorzy nie szczędzą wysiłku w poszukiwaniu wybitnych wykonawców: solistów, dyrygentów, zaspołów kameralnych i orkiestr. Wśród solistów nie brak laureatów prestiżowych konkursów i wielkich sław światowej pianistyki. Wymieńmy Martę Argerich czy Krystiana Zimermana. Właśnie tam swą karierę międzynarodową rozpoczął  16-letni wówczas Jan Lisiecki, kanadyjski pianista polskiego pochodzenia. O renomie festiwalu świadczy fakt gotowości występów sławnej Gewandhaus Orchestra z Lipska, która  zadeklarowała  chęć uczestnictwa w najbliższym festiwalu. Ciekawostką są koncerty na historycznych instrumentach które umożliwiają zbliżenie do autentycznego brzmienia dawniejszych utworów. W programach jest też miejsce dla kompozycji jazzowych. Koncerty odbywają się każdego roku w drugiej połowie sierpnia w Filharmonii Narodowej , w Studio Koncertowym Polskiego Radia, w Teatrze Wielkim, w kościołach.

Autor: Radosław Rzepkowski