Maciej Matthew Szymański urodzony w Warszawie 24 lutego 1926 r. Collegium Marianum na Bielanach i matura w liceum J. Lelewela w Warszawie. Żołnierz Polski Podziemnej, uczestnik Powstania Warszawskiego 1944 r. Studiował architekturę w Warszawie i Krakowie. Żonaty z Hanną Kamler w 1949 r. W tym samym roku ucieka z Polski do Szwecji. Emigruje do Kanady w 1951 r. Praktykuje zawód architekta w firmie Dawson and Szymanski – architects w Montrealu. Ojciec 2 córek, dziadek 4 wnuków. Przechodzi na emeryturę w 1996 roku i przenosi się do Vancouver, gdzie dla zachowania równowagi ducha zajmuje się pisaniem i komponowaniem foto-kolaży.
Na wiosnę 1975 roku zdarzyła się rzecz niesłychana. Zadzwonił do mnie Andrzej Blicharski, mój znajomy architekt, o którym już tu wspominałem, i trochę jakby zawstydzony powiada, że jego kolega z lat szkolnych, który jest konsulem polskim w Montrealu, chciałby się ze mną zobaczyć i porozmawiać o możliwościach zaprojektowania nowego konsulatu. Rozumiałem zażenowanie Andrzeja. W tym czasie mieć znajomego, który jest komunistycznym konsulem, to było trochę jak syfilis w rodzinie. Utrzymywało się to w tajemnicy. Z konsulatem nikt z naszego środowiska nie utrzymywał stosunków i w konsulacie nie bywał. Uważane to było za “zdradę” zasad, odstępstwo od emigracyjnej niezłomności i w pewnym sensie, po prostu jak coś czego gentleman robić nie powinien. Wiadomo: ryby nie je się nożem, w nosie się nie dłubie i do konsulatu się nie chodzi. Dopiero później zobaczyłem, jak bardzo się myliłem. Andrzej dobrze o tym wiedział, stąd jego zażenowanie i tłumaczenie się znajomością jeszcze z lat szkolnych, niewinnych. Ja z kolei wiedziałem, że zarówno on, jak i cała grupa tak zwanych „późnych” emigrantów, jak architekt Stefan Sienicki, czy postać zupełnie mętna i zdegenerowana, jak Piotr Zwoliński (pracował w telewizji), kontakty z konsulatem nie tylko utrzymywali, ale bardzo sobie cenili. Było w tym dużo koniunkturalizmu, którą oni nazywali pragmatyzmem. Wszyscy mieli polskie paszporty konsularne, które pozwalały na bezwizowe wyjazdy do Polski. Było też przyzwyczajenie, odruch instynktowny, typowy dla homo sovieticus. Zaintrygowany telefonem Blicharskiego byłem jednocześnie przekonany, że jest to zupełna fikcja. Po jakiego diabła i komu potrzebny jest nowy budynek konsulatu? Czy „oni” zdają sobie sprawę ile coś takiego może kosztować? Gdzie i w jaki sposób uboga Polska znajdzie pieniądze na tego rodzaju luksus? Byłem oczywiście zaciekawiony i dostatecznie zaintrygowany, żeby zaproponować Blicharskiemu, żeby któregoś wieczora przywiózł konsula Piaskowskiego do nas do domu na drinka. Już dwa dni później Andrzej dzwonił, że przyjadą jutro wieczorem. Przyjechali we czworo. Andrzej z Janeczką, swoją żoną i konsul Piaskowski z małżonką. Zaczęliśmy pić scotcha i rozmawiać bardzo ostrożnie. Piaskowski, typowy „komuch” w ciemnoszarym garniturze, białej nylonowej koszuli i szarych, lekko błyszczących, dziurkowanych (dla wentylacji) kamaszkach. Można powiedzieć umundurowany. Tak ubrani chodzili wszyscy urzędnicy konsularni, wszystkich krajów „Wschodniego Sojuszu”. Małżonka prezentowała się trochę lepiej. Fertyczna blondynka przy kości, pracowała w Międzynarodowej Organizacji Lotniczej (IATA) w Montrealu. Była na tyle atrakcyjna, że parę miesięcy później mogła sobie pozwolić na rzucenie męża i „wybranie wolności” (Piaskowskiego natychmiast odwołano do Polski).
Pan konsul zaczął od długiej opowieści o tym, jak na poprzedniej placówce dyplomatycznej (gdzieś w Australii), miał dobre i przyjemne stosunki z polską emigracją. Słuchałem tego nic nie mówiąc. Piaskowski dobrze wiedział, kim jestem. Moje dossier (dzisiaj się mówi „teczka”) w konsulacie musiało być sporych rozmiarów. Dopiero w końcu 1971 roku „zwolniono” mnie z polskiego obywatelstwa. Stało się to w wyniku moich nieustających w tej sprawie, równoległych starań mojej siostry w Polsce, no i przede wszystkim w wyniku ogólnej „odwilży” politycznej, która była wynikiem wymiany, w Polsce. Jeszcze niedawno byłem faszystą i wrogiem Ludowej Ojczyzny. Dzisiaj pił moje whiskey, nie bojąc się, że go otruję i udawał mego przyjaciela. Oczywiście wszystko odbywało się wedle normy. Ci ludzie tak naprawdę to nigdy w nic nie wierzyli. W końcu Piaskowski doszedł do sedna sprawy i powiedział, z czym przyszedł. Latem 1976 roku w Montrealu odbędzie się olimpiada. Polska liczy na duże sukcesy sportowe, które chciałaby wykorzystać propagandowo. Nie posiada jednak w konsulacie, który mieści się w małym dwupiętrowym dawnym budynku mieszkalnym, odpowiednich sal recepcyjnych i niezbędnego zaplecza. Zapadła więc decyzja na najwyższym szczeblu, wymieniając ten najwyższy szczebel, pan konsul lekko uniósł się z krzesła, zbudowania nowego budynku, godnego nie tylko państwa polskiego, ale również tych wszystkich złotych medali, które będą dowodem nie tylko prężności narodu polskiego, ale również słuszności drogi na którą weszła socjalistyczna Polska. Kłopot polegał na tym, że do olimpiady zostało tylko 18 miesięcy. Pan konsul chciałby wiedzieć, czy jest rzeczą możliwą w ciągu tego krótkiego czasu, zaprojektować i zbudować odpowiedni budynek. Pomysł był tak surrealistyczny, że bez najmniejszego zastanowienia odpowiedziałem tak. Byłem święcie przekonany, że są to tylko jego mrzonki i że żaden rozsądny kraj, nie wyda paru milionów dolarów na budowanie sali recepcyjnej, potrzebnej na parę tylko tygodni. Rozstaliśmy się przyjaźnie, on zapewne w przekonaniu, że ważna dla niego sprawa ruszyła z miejsca. Ja trochę żałowałem dobrego scotcha i oczywiście nie wierzyłem, że coś z tej naszej rozmowy wyniknie. W biurze nie wspomniałem nawet Texowi o naszym spotkaniu, nie chcąc ośmieszać, co prawda komunistycznej, ale zawsze Polski.
Zdziwiłem się też wielce, kiedy po paru dniach zadzwonił do mnie pan Ryszard Rak, konsul polski w Montrealu (Piaskowski miał tytuł konsula generalnego i był przełożonym Raka) z prośbą o przybycie do konsulatu w celu spotkania się z urzędnikiem MSZ (Ministerstwo Spraw Zagranicznych), który przyleciał z Warszawy dla negocjowania projektu konsulatu. Raka znałem tylko z nazwiska. Podpisywał on moje wizy na wyjazd do Polski. Nigdy go osobiście nie spotkałem, jako że sprawy wizowe zawsze załatwiałem przez biuro podróży. Już wkrótce Raka miałem poznać i to dobrze. On i jego żona Jacqueline Rak, urzędniczka konsulatu, byli reemigrantami polskimi z Francji. W konsulacie byli jedynymi ludźmi mówiącymi biegle po francusku. Jacqueline miała ładny „paryski” akcent, który był obiektem zazdrości mojej sekretarki Betty, która po francusku mówiła bardzo dobrze, ale z okropnym quebeckim akcentem. Kariera dyplomatyczna Raków oparta była na znajomości francuskiego i kumoterskich powiązaniach z polskimi komunistami we Francji, których podobno było tam kiedyś sporo. Jeśli chodzi o przekonania polityczne Raków, to oparte one były na zasadzie osiągnięcia jak największych korzyści osobistych, które oczywiście wymagały całkowitej lojalności w stosunku do przełożonych. Jest to pragmatyczny sposób podejścia do życia, którego Rak nie tylko, że się nie wstydził, przeciwnie, był z niego dumny. Od momentu, kiedy stałem się dla MSZ osobą potrzebną, stałem się również przyjacielem Raka. Zapomniał on o mojej NSZ-owskiej przeszłości i usiłował udawać, że darzy mnie zaufaniem. Udzielał mi nawet rad, jak mam się zachowywać w stosunku do warszawskich urzędników MSZ, których nazywał „Oni”. Każde takie swoje wynurzenie kończył jednakowo: „Wierzcie mi inżynierze, Rak panu to mówi, Rak stary Wstecznik!” – w tym miejscu zanosił się gwałtownym śmiechem, i chcąc się upewnić, czy dowcip zrozumiałem, dodawał: „No wie pan, rak, tyłem chodzi, stary wstecznik”. Jacqueline była osobą prymitywną, choć zgrabną. Dla oszczędności farbowała włosy barwnikami radzieckimi, które kupowała od koleżanek z konsulatu rosyjskiego (sama mi o tym mówiła). W rezultacie jej głowa wyglądała jak stóg żyta po parodniowym deszczu. Była jedyną osobą w konsulacie, która potrafiła operować dalekopisem łączącym konsulat z MSZ w Warszawie. Tym dalekopisem nadawała depesze zwykłe i szyfrowane. Nie wiem dlaczego urządzenie to nazywano clarisem. Połączenia radiowego w konsulacie nie było. Miała je ambasada w Ottawie, o czym później.
Następnego dnia w konsulacie konsul Rak przedstawił mnie małemu człowieczkowi, który wręczył mi kartę wizytową o następującej treści: Tadeusz Leszczyński Civ. Eng. –Expert Ministry of Foreign Affairs – Warsaw, oraz zaprowadził mnie na piętro konsulatu, do małego pokoju w którym zaczęliśmy naszą rozmowę. Sam fakt, że wpuszczony zostałem na pierwsze piętro konsulatu, nadawał sprawie symboliczną wagę. Powoli zaczynałem poznawać symbole i zwyczaje MSZ-owskiej nomenklatury. Leszczyński najpierw wyraził swoje zaskoczenie i miłe zdziwienie moją płynną polszczyzną, po czym od razu przeszedł do sprawy. Powtórzył mi to wszystko, co już słyszałem od Piaskowskiego i zadał mi konkretne pytanie, czy nie podjąłbym się sporządzenia projektu i dozoru budowy, z założeniem i zobowiązaniem oddania budynku do użytku na miesiąc przed otwarciem olimpiady. Dał mi też spisany na dwóch kartkach papieru, szkicowy program projektu, bez lokalizacji, której jeszcze nie miał. Jak mi powiedział, byli w końcowej fazie negocjacji dotyczącej kupna działki. Odpowiedziałem, że potrzebuję jednego dnia na przygotowanie odpowiedzi na jego propozycję, i że wrócę jutro z konkretną ofertą.
Leszczyński był typowym nie tylko homo sovieticusem, ale również członkiem nomenklatury, komunistycznego establishmentu z nadania partyjnego. Moja współpraca z nim przeciągnęła się poza projekt konsulatu i trwała prawie trzy lata. Poznałem człowieka raczej dobrze. Naczelną, ale to zupełnie naczelną zasadą postępowania Leszczyńskiego, jak i ludzi jemu podobnych, było unikanie osobistej odpowiedzialności. Nie popełnił tego grzechu ani razu, mimo że miał dość szeroki zakres odpowiedzialności. Z ramienia MSZ zajmował się budową konsulatu w Montrealu, remontami konsulatów w Nowym Yorku, Chicago i Toronto, budową ambasady w Moskwie i niedoszłymi do skutku projektami nowych ambasad w Washingtonie i Ottawie. Sposób uchylania się od odpowiedzialności doprowadził do perfekcji. Już pierwsze nasze spotkanie było pierwszą dla mnie lekcją tego zadziwiającego systemu. Z każdej rozmowy i z każdego spotkania sporządzał on tak zwaną „notatkę służbową”, którą musieli podpisać wszyscy obecni. W tych notatkach nigdy nie było żadnej jego decyzji. Jeśli musiał decydować, to zawsze odwoływał się do prawie przysłowiowej decyzji „Warszawy”. Jeśli wydawał jakieś zlecenie, to była to zawsze decyzja innych, którą on tylko przekazywał. Oczywiście ten sposób postępowania nie był ani wynalazkiem, ani wyłącznością towarzysza Leszczyńskiego. Spotykałem się z tym również w Kanadzie. Nazywało się to: cover your own arse. Zawsze jednak kończyło się to źle dla „ostrożnego” i na pewno nie prowadziło do kariery. Przeciwnie, szybkie podejmowanie właściwych decyzji było gwarancją powodzenia.
Zdając sobie sprawę z tej słabości mego klienta, mogłem to odpowiednio wykorzystać. W wypadku Leszczyńskiego, redagowałem tę nieszczęsną notatkę służbową, stwierdzając, że brak decyzji zleceniodawcy w takiej a takiej sprawie w określonym terminie spowoduje opóźnienie (w komunistycznej nowomowie opóźnienie nazywa się poślizgiem) w harmonogramie budowy, za które ani architekt, ani wykonawca nie ponoszą odpowiedzialności. Takie postawienie sprawy, nie tylko, że działało jak czarodziejska różdżka, ale wyraźnie wzbudzało u Leszczyńskiego szacunek. Do tego stopnia, że kiedy się rozstawaliśmy, wyraził żal, że nie mogę pracować w Polsce dla pożytku, jak się wyraził, Ojczyzny.
Następnego dnia przedstawiłem mu naszą ofertę, która oparta była na dwóch zasadniczych z naszej strony warunkach. Pierwszy warunek obejmował załączony harmonogram pracy dotyczący projektu koncepcyjnego, wstępnego i dokumentacji technicznej, ich wykonania przez nas, jak i przyjęcia i zatwierdzenia przez zleceniodawcę. Drugim warunkiem było oświadczenie, że umowa o wykonaniu zlecenia, honorarium i dokumentacja techniczna, wykonane w języku angielskim, oparte będą na obowiązujących w Kanadzie przepisach. Następnego dnia, Leszczyński przyjął naszą ofertę bez poprawek, po rozmowie telefonicznej z Warszawą. Sporządziliśmy odpowiednią notatkę służbową i ku memu wielkiemu zdumieniu mógłbym natychmiast przystąpić do pracy gdyby nie brak działki budowlanej. Nie omieszkałem (zaczynałem być w tym urzędoleniu naprawdę dobry) wystosować do Leszczyńskiego odpowiedniego pisma, zawiadamiającego go o „poślizgu” w pracach projektowych spowodowanym opóźnieniem ze strony zleceniodawcy w dostarczeniu nam niezbędnych informacji dotyczących lokalizacji budynku. Dosłownie w ciągu dwóch dni zakończono pertraktacje i kupiono dwie działki budowlane na rogu ulicy Pine i Simpson, z dwoma starymi domami mieszkalnymi. Mogłem zacząć pracować. Na projekt koncepcyjny miałem tylko tydzień czasu.
Program, który dostałem, chciałem zorganizować i ująć w formie trzech budynków, biorąc pod uwagę następujące tezy: wykorzystanie silnie pochylonego terenu, zachowanie charakteru istniejącej ulicy i „godność” budynku. W rezultacie powstał projekt podłużnego cztero-poziomowego budynku biurowego z cegły. Piętra tarasowo zmniejszały się ku górze, podkreślając skłon terenu. Osobny, trzy kodygnacyjny budynek mieszkalny z osobnym wejściem był połączony z budynkiem biurowym wspólną klatką schodową. Taras sali recepcyjnej na poziomie parteru wychodził na mały wewnętrzny ogród o kamiennej podłodze na kilku poziomach. Po drugiej stronie ogrodu umieściłem wolno stojący budynek rezydencji konsula z gościnnymi apartamentami. Przed wejściem głównym był mały zajazd wkoło „studni” w której rósł stary piękny klon. Zaplecze usługowe i garaże były na najniższym poziomie. W wyniku pochylenia terenu, dostępne one były bezpośrednio (od tyłu) bez użycia rampy.
Już w projekcie koncepcyjnym starałem się podkreślić rolę, jaką przywiązywałem do tak zwanej małej architektury. W tym wypadku do tarasów, ogrodu, zewnętrznych schodów i ogrodzeń. W programie budynku, do którego musiałem się dostosować, nie zgadzałem się z przeładowaniem budynku częścią mieszkaniową, którą udało mi się, ale tylko częściowo, chociaż wizualnie oddzielić od bryły głównego budynku. W pierwszej koncepcji zignorowałem w pewnym sensie, wiele wymagań programu, dotyczących tego, co mój klient nazywał: „warunkami bezpieczeństwa”. Gdybym wziął na serio wszystkie wymagania i ustne wskazówki, które otrzymywałem od towarzysza Leszczyńskiego, wyszłaby z tego warowna forteca, w której dzielna załoga polskiego konsulatu, włączając w to kobiety i dzieci, mogłaby się bronić do upadłego. Bezpieczna w żelbetowej skorupie, z własną studnią, generatorem z zapasami paliwa i okratowanymi oknami przypominającymi strzelnice.
Był też drugi powód tego zorganizowanego, stadnego życia przedstawicieli Polski Ludowej. Mieszkanie w jednym miejscu, za jednym murem, ułatwiało kontrolę nad tymi ludźmi i fizycznie separowało ich od tubylców. Mieszkanie poza terenem konsulatu nieuchronnie prowadziło do fraternizacji z Kanadyjczykami, co gorzej, z Kanadyjczykami polskiego pochodzenia. Narażając ich na zgubne wpływy obcej ideologii. Nie zapominajmy, że w tym czasie świat był ciągle przedzielony, zaczynającą pękać, ale ciągle Żelazną Kurtyną.
Na czas odniosłem szkice do konsulatu i Leszczyński odleciał z nimi do Polski. Miał wrócić za tydzień z decyzją i ewentualnymi zmianami. Konsulatu polskiego w Montrealu. W tym samym tygodniu byli u nas na kolacji Sieniccy i Andrzej Sierakowski. Pokazałem im projekt, prosząc o komentarze. Stefan Sienicki obejrzał projekt i spokojnie powiedział: My potraktowaliśmy to zupełnie inaczej. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Leszczyński nic mi nie mówił, że mamy konkurencję. Okazuje się, że urządził on sobie rodzaj konkursu, zapraszając do niego poza nami, znaną montrealską firmę Victora Prusa. Leszczyński mógł oczywiście zaaranżować konkurs i nic by w tym nie było złego czy dziwnego, ale jego psim obowiązkiem było powiadomienie o tym biorących udział w konkursie. Tak to bywa, gdy ma się do czynienia z dzikusami nie mającymi pojęcia o podstawowych zasadach cywilizowanego postępowania. Victora osobiście nie znałem i nie szukałem znajomości z człowiekiem, który najwyraźniej wstydził się swego pochodzenia. Nie przeszkadzało to w darzeniu go szacunkiem jako architekta. Stefanek Sienicki, który go znał, został wezwany do sporządzenia polskiego opisu projektu.
Po tygodniu przyjechał Leszczyński i zlecił nam wykonanie projektu. Zmiany, które niestety musiałem wprowadzić, polegały na zmianach funkcyjnych w budynku biurowym i szczęśliwie nie dotyczyły koncepcji architektonicznej. W rezultacie, żeby się dostać do gabinetu i salonu konsula, trzeba było „przebijać” się przez korytarz (łatwy do obrony w wypadku ataku). Oczywiście wygarnąłem Leszczyńskiemu całą prawdę o jego postępowaniu. Od tej pory stosunki między nami oparte będą na obowiązującym w Kanadzie trybie postępowania określonym paragrafami umowy między klientem a architektem. Podpisanie tej umowy, sporządzonej na standardowym formularzu kanadyjskim, postawiłem jako warunek rozpoczęcia prac projektowych. Oczywiście wzbudziło to popłoch i spowodowało kilkukrotną wymianę depesz „clarisowych”z Warszawą. Zdecydowano, że po sprawdzeniu legalności tego rodzaju dokumentu, umowę podpisze ambasador polski w Ottawie, J. Czesak. Ciekawe, że umowę „sprawdzał” ich radca prawny, adwokat montrealski, Jan Zaściński. Raczej znany w kołach emigracji polskiej jako jeden z niezłomnych, nigdy nie posądzany o jakiekolwiek kontakty z konsulatem. Na podpisanie umowy w ambasadzie w Ottawie wyjechałem wcześnie rano samochodem. Spotkanie miałem umówione na 10.00 rano. Leszczyński już tam był i od razu zaprowadził mnie do gabinetu Jego Ekscelencji, Józefa Czesaka. Czesak podobnie do Raka był reemigrantem z Francji, gdzie zajmował dość wysokie stanowisko we Francuskiej Partii Komunistycznej. Z Francji został jako „uciążliwy” cudzoziemiec wydalony i w Polsce ze względu na dobrą znajomość języka francuskiego robił karierę dyplomatyczną, która, jak mi później szepnięto do ucha, ze względu na alkoholizm Jego Ekscelencji, dobiegała szybko końca. W gabinecie ambasadora był już Matthew Stankiewicz, o którym już wam wspominałem. Matthew, którego tego dnia poznałem, miał podpisać umowę na projekt ambasady w Ottawie. Obecny był również chyba konsul czy radca prawny o nazwisku Kustra, który był prawą ręką Czesaka. Bez żadnych ceregieli, szybko podpisaliśmy umowy i Czesak zacierając spracowane robotnicze ręce powiedział: „No to teraz napijemy się koniaczku”. Na biurko wjechała butelka Remy Martin – Fine Champagne Extra, i w ciągu pół godziny została opróżniona. Ambasador przeprosił nas, gdyż wzywały go ważne obowiązki służbowe i polecił opiece radcy Kustra, który zabrał nas na lunch do znanej restauracji Cafe Louis IX, po drugiej stronie rzeki w Hull. Od tego czasu nigdy już więcej nie widziałem ambasadora Czesaka. Lunch był wyśmienity, wszystko zresztą jest dobre po wypiciu butelki koniaku o 11 rano. Biedny Stankiewicz nie wytrzymał tempa i w połowie lunchu musieliśmy odesłać go taksówką do domu.
W Montrealu zabrałem się serio do pracy, przeszedłszy od razu w fazę rysunków wykonawczych. Konstrukcje projektował Toni Martynowicz, a elektryczność, wentylacje, chłodzenie i hydraulikę, jego wspólnik Collin McMillan. Collin, duży specjalista od maszyn papierniczych, oddał cały projekt w ręce jednego ze swoich inżynierów, Leszka Missali, mego starego kolegi jeszcze z Żoliborza i czasów wojennej konspiracji. Toni, który był inżynierem ostrożnym, jak zwykle trochę przesadził i zaprojektował prawdziwą betonową fortecę. Leszek Missala nie miał trudnego zadania, gdyż mechaniczna strona projektu była raczej prosta. Niestety nawalił z klimatyzacją, która od pierwszego dnia sprawiała, i sprawia jeszcze dzisiaj, spore kłopoty.
Na Boże Narodzenie tego roku odwiedziłem Warszawę i spotkałem się w MSZ z Leszczyńskim. Przedstawił mnie swemu przełożonemu, dyrektorowi departamentu zajmującego się sprawami budowlanymi w Ministerstwie, niejakiemu Janickiemu. Dwa lata później, kiedy Polacy otworzyli nowy konsulat w Toronto, Janicki został tam pierwszym konsulem.
Po powrocie zastałem w Montrealu nowego konsula generalnego z dodatkowym tytułem ministra pełnomocnego (cokolwiek to znaczy). Został nim Marian Kruczkowski, z zawodu dziennikarz. Wysoko ustawiony w partii, swego czasu był w Komitecie Centralnym odpowiedzialny za prasę. Pozycja strategicznie ważna, powierzana tylko najwierniejszym. Niestety w rozgrywkach partyjnych Kruczkowski postawił na złego konia. Po zmianie z Gomułki na Gierka, stracił posadę i wpływy. W tym czasie komuniści byli już całkowicie przeżarci cynizmem. Ideologię zastąpił koniunkturalny pragmatyzm, regulowany tylko strachem przed Wielkim Bratem. Usunięcie z eksponowanej partyjnie pozycji, w tym czasie oznaczało tylko utratę wpływów, ale nie przywilejów. O swoich nigdy (do dzisiejszego dnia) się nie zapomina. Kruczkowski wylądował na miękkim fotelu konsula generalnego w północnoamerykańskim mieście. Na osłodę dorzucono mu jeszcze tytuł ministra pełnomocnego, co miało i poklepać go po plecach i pocieszyć materialnie. Był to człowiek bardzo inteligentny, dużej wiedzy, towarzysko obyty i co rzadko zdarza się na szczytach komunistycznej hierarchii, był człowiekiem kulturalnym. Niestety wielu takich ludzi poszło na pełny moralny kompromis, zapewniający równie pełną miskę. W rozmowach ze mną nigdy nie zapominał powoływać się na sprawiedliwość społeczną, wolność, równość i braterstwo. Robił to w sposób wielce przekonujący. W takich momentach ja zawsze czekałem, że znacząco mrugnie do mnie okiem. Nie pozwoliła mu na to i dyscyplina partyjna i długie w tym sensie doświadczenie, choć świetnie zdawał sobie sprawę, że obaj w sprawiedliwość społeczną w sowieckim wydaniu nie wierzymy.
W czasie pierwszego naszego spotkania, zdarzyła się scena zupełnie niesłychana, którą muszę wam opisać. Na wstępie powinienem wyjaśnić, że w czasie ostatniego pobytu w Warszawie, poznałem kolegę szkolnego Ja-Ja Wojtka, dziennikarza o imieniu Jarek Jaruzelski. Był to człowiek uczciwy i nie z własnej winy był bratankiem generała Jaruzelskiego, pnącego się w tym czasie po partyjnej drabinie, która już wkrótce miała go doprowadzić do pozycji pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (komunistycznej) i wiernego przedstawiciela jego sowieckich mocodawców. Młody Jarek Jaruzelski był w opozycji do swego stryja. Jednocześnie jako dziennikarz, znał Kruczkowskiego. Do gabinetu Kruczkowskiego, w którym był on i jego sekretarka, wprowadził i przedstawił mnie konsul Rak. Kruczkowski wstał, wyszedł zza biurka, wyciągnął rękę i powiedział: „Bardzo się cieszę, że pana poznaję. Dużo o panu słyszałem i przywożę panu pozdrowienia od naszego wspólnego znajomego Jaruzelskiego”.
Zapadła głęboka cisza. Zdawało mi się, że Rak przestał oddychać. Przypuszczam, że w tej chwili wszystko stało się dla nich jasne i zrozumiałe. Zapewne też gwałtownie zaczęli sobie przypominać, czy przypadkiem kiedyś nie popełnili niedyskrecji, czy też nie zdradzili się przede mną nieostrożnym słowem. Jak wiadomo nie ma ludzi niewinnych. Straszne i pełne niebezpieczeństw jest życie w komunizmie!
Od Kruczkowskiego dowiedziałem się, że lada dzień przyjedzie do Montrealu i zostanie na cały czas budowy,dwoje ludzi. Będą oni reprezentować MSZ. Wyszedłem nawet na lotnisko, żeby ich przywitać. Lucjan Mieczkowski, architekt o parę lat ode mnie młodszy, pracujący w firmie o nazwie „Budimex”, został zakontraktowany przez MSZ dla dozorowania zapewne mnie, jak i nieznanego jeszcze przedsiębiorcy budowlanego. Razem z nim przyjechał młody towarzysz o nazwisku Banaszkiewicz. Buchalter wyjątkowo wstrętny, arogancki partyjniak, z którym miałem sporo kłopotu, nim go nie rozgryzłem i nie znalazłem na niego sposobu. Mieczkowski zapewne też był partyjny, raczej z potrzeby niż przekonania, choć nigdy do tego się nie przyznał. Dobrze mi się z nim pracowało, znał się na rzeczy i próbował wyrwać się z obłędnego systemu komunistycznej biurokracji. Oczywiście bez widocznego powodzenia. Tym nie mniej, wiele mi pomógł w doprowadzeniu tego projektu do zadowalającego końca.
Wydaje mi się, że Mieczkowski musiał później brać udział w ruchu „Solidarność”, gdyż w pierwszym pokomunistycznym rządzie został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa. Później nawet ambasadorem bodajże w Pakistanie. Słyszałem,że umarł.
Obaj panowie wylądowali na Dorvalu w baranich kożuszkach i rosyjskich papachach na głowie. Obaj natychmiast zaczęli chodzić na kursy języka angielskiego na McGill i Mieczkowski, który był w zasadzie człowiekiem kulturalnym, dość szybko potrafił się dostosować do wymogów zachodniej cywilizacji. Gorzej było z Banaszkiewiczem. Obawiam się, że był to homo sovieticus doskonały, bez szans na przekształcenie się nawet w zwykłe, Homo Sapiens. Wkrótce też wśród konsultantów i kanadyjskiej załogi budowlanej stał się obiektem najbardziej niewybrednych polish jokes.
W rozmowach z Mieczkowskim uzgodniliśmy, że jedynym możliwym sposobem zbudowania konsulatu na czas, będzie rozpoczęcie budowy natychmiast, to znaczy przed ukończeniem rysunków i dokumentacji. Znaczyło to, że trzeba będzie znaleźć godną zaufania firmę budowlaną i podpisać z nimi umowę typu: Cost-Plus. Na normalny przetarg, którego celem jest znalezienie najtańszego wykonawcy, nie mieliśmy ani czasu, ani warunków. Przetarg taki wymaga bowiem kompletnej dokumentacji. Umowa Cost-Plus znaczy, że wykonawcy zwrócone będą koszty materiałów i robocizny. Dochód wykonawcy, ten Plus, będzie w postaci honorarium. Wysokość honorarium uzgodniona zostanie we wstępnych negocjacjach albo jako suma ryczałtowa, albo jako procent od kosztów.
Konkurencja między stającymi do przetargu na tego rodzaju kontrakt, polega na sugerowanej sumie ryczałtowej albo na wysokości stopy procentowej. Na rozmowy, które odbywały się w naszym biurze, zaprosiliśmy za moją poradą, trzy znane firmy budowlane: Foundation Construction z Toronto (znane mi jeszcze z budowy Royal Bank w Quebec City), Richard and B.A. Ryan z Montrealu (znane mi jeszcze z prac na Labradorze) i Pollock-McGibbon z Montrealu. Ci ostatni znani mi byli z paru małych projektów i darzyłem ich wyjątkowym zaufaniem. Zwłaszcza ich menadżera od tak zwanych projektów specjalnych, Franka Caldera. Franka znałem jeszcze z okresu kiedy razem budowaliśmy pawilon Mauritius na Expo’67. Był to rasowy inżynier budowlany, który w pracę swoją poza dużym doświadczeniem wnosił również zapał i entuzjazm. Można powiedzieć całe serce. Od początku nie robiłem tajemnicy, że bez względu na ofertę, moim faworytem jest Pollock-McGibbon. Nie jest to może postępowanie zawodowo zupełnie etyczne, ale w typie umowy, którą mieliśmy spisać, zaufanie w uczciwość wykonawcy jest warunkiem podstawowym. Widać Mieczkowski miał podobne w tym względzie doświadczenia, gdyż zgodził się ze mną i po zakończeniu rozmów, mimo że warunki oferowane przez Foundation, były nieznacznie lepsze, wybraliśmy Pollock-McGibbon.
Doug Pollock był moim niedalekim sąsiadem. Z pochodzenia Szkot, z wykształcenia inżynier. Sympatyczny, o szerokich znajomościach, był w firmie osobą przez której kontakty osobiste znajdowało się roboty. Firma jak większość budowlanych firm angielskich, wygryziona została z Montrealu przez chory francuski szowinizm. Doug przewidział to prawidłowo, i już w końcu lat siedemdziesiątych kupił firmę budowlaną T.A. Andre & Sons w Kingston w Ontario. Firmę prowadzi dzisiaj jego syn. Doug nadal mieszka w Beaconsfield, gdzie latem gra w golfa. Zimą w golfa gra na Florydzie. McGibbon, wspólnik Pollock’a, zajmował się stroną finansową firmy. Głównym jego zainteresowaniem była hodowla rasowych byków na farmie pod Montrealem. Spermę tych rasowych zwierząt sprzedawał w Stanach Zjednoczonych, gdzie był znany jako pierwszej klasy hodowca. Zajmuje się tym i dzisiaj. Miły to był facet o dużym poczuciu humoru. Nie spotkałem jednak w życiu człowieka bardziej skąpego niż McGibbon.
W rezultacie tych rozmów, Pollock-McGibbon dostali zlecenie na budowę konsulatu. Przed samym podpisaniem umowy zdarzył się ciekawy wypadek, który niesłychanie uraził ludzi z polskiego konsulatu, z drugiej strony charakteryzował opinię przeciętnego Kanadyjczyka o Polsce. Prowizoryczny koszt budowy wyceniliśmy na około 2 milionów dolarów. Pollock-McGibbon przed podpisaniem umowy zażądali pisemnego oświadczenia bankiera Polski Ludowej w Kanadzie, którym był Royal Bank, gwarantującego wypłacalność polskiego kontrahenta. W zasadzie jest to normalny sposób postępowania z klientem, o którym wie się niewiele. W tym wypadku było to trochę niepoważne. Umowę zawierała mała firma kanadyjska z państwem liczącym prawie 40 milionów obywateli. Oczywiście nie wolno zapominać, że mieliśmy do czynienia ze Szkotami. Tak to usiłowałem wytłumaczyć nadąsanym Polakom. W tym czasie Kanada udzielała Polsce wielomilionowych pożyczek, zarówno na zakup pszenicy, jak i np. budowę olbrzymiej papierni w Kwidzyniu. W tej sytuacji Royal Bank bez trudu gwarantował wypłacalność Ludowej Ojczyzny. W międzyczasie, już na własną rękę, konsulat po otrzymaniu zezwolenia z Wydziału Budowlanego miasta, zburzył dwa domy stojące na działce, na rogu Pine i Simpson.
Rozpętała się burza! Okazało się, o czym ani ja, ani Zarząd Miejski nie wiedzieliśmy, że te dwa budynki, jak i działki, na których stały, leżały w granicach strefy zabytkowej (Heritage Zone) i podlegały zarówno ochronie, jak i kontroli quebeckiego Ministerstwa Kultury. Wyburzone budynki nie były budynkami zabytkowymi, leżały natomiast w odległości nie większej niż 500 stóp od budynku, który uznano za historyczny. Żeby naprawdę było śmiesznie, „historyczność” budynku, który stał na sąsiedniej ulicy nazywającej się dzisiaj Dr. Penfield Ave. polegała na tym, że przy końcu XIX wieku mieszkał tam adwokat-obrońca Louisa Riela. Jak pamiętacie, Louis Riel był przywódcą rebelii Metysów i Indian na kanadyjskich preriach, leżących dzisiaj w granicach prowincji Saskatchewan. Adwokat przegrał sprawę i Riela powiesili. Dzisiaj jego niespokojny duch, błądzi po pokojach adwokata, nie dając spokoju nie tylko mieszkańcom domu, ale również urzędnikom przyszłego konsulatu polskiego. Tak przynajmniej przedstawiała sprawę „Montreal Star”, miejscowa gazeta. Cała „afera” była szeroko komentowana w prasie i w radio. W rezultacie zacząłem mieć trudności z uzyskaniem zezwolenia na budowę, zarówno w Zarządzie Miejskim, jak i w Ministerstwie Kultury. Sprawa zaczęła się przeciągać. W tym momencie przyszli mi z pomocą moi polscy towarzysze w nieszczęściu. Ich doświadczenia z polską biurokracją okazały się bezcenne w Quebecu. Oświadczyli mi, że sprawę tak drobną, jak pozwolenie na budowę, załatwią oni sami. I rzeczywiście, objuczeni torbami pełnymi butelek wódki, udali się do Ministerstwa Kultury i do Zarządu Miejskiego. Tego samego dnia wręczyli mi potrzebne zezwolenia na budowę.
Nareszcie mogliśmy wejść na plac budowy. Frank Calderwystawił wielką tablicę informacyjną, ogłaszającą, że w tym miejscu na wiosnę przyszłego roku stanie budynek Du Consulat General de la Republique Populaire de Pologne. A że wedle polskich zwyczajów nic się nie dzieje bez odpowiednich uroczystości, jak tylko zaczęto wlewać beton w oszalowanie posadowienia budynku, postanowiono, z odpowiednią ceremonią, umieścić tam kamień węgielny (po angielsku corner stone). W naszym wypadku była to mosiężna rura zawierająca akt podpisany przez zebranych, szkice budynku i moją kartę wizytową, którą umieściłem tam w złudnej nadziei długiego żywota.
Uroczystość organizował konsulat. Rozesłano zaproszenia, wywieszono flagi. Ku mojej konsternacji i… cichej radości, angielski tekst zaproszenia był raczej niefortunnym, dokładnym tłumaczeniem z języka polskiego. Zapraszano nas mianowicie na świadków erection act, który miał nastąpić 25 sierpnia 1975 roku. Na szczęście nie wymieniano nazwisk uczestników orgii. Sporo było gości, jakiś minister z Quebec City, urzędnicy z MSZ z Ottawy, korpus dyplomatyczny i zawsze gotowi do wypicia darmowej wódki dziennikarze. Było tylko jedno przemówienie, moje, które mimo że krótkie, wygłosiłem z wielką, muszę się przyznać tremą. Po uroczystości, w starym konsulacie, tradycyjna mrożona wódeczka i parówki z musztardą. W międzyczasie dostałem tajemniczy telefon. Facet o nazwisku J.P. przedstawił się jako oficer RCMP (Royal Canadian Mounted Police) i zapowiedział swoją wizytę u nas w biurze następnego dnia. Przyszło ich dwóch. Jacques (J.P.) nie mógł mieć więcej niż lat 30, ten drugi, starszy nie przedstawił się. Nasze biuro było podzielone niskimi ściankami i nawet pokój konferencyjny nie pozwalał na poufną rozmowę. Zaproponowali mi lunch w jednej z popularnych restauracji na Decarie, gdzie można było znaleźć odosobniony stolik. Przeszli od razu do rzeczy. Należą do kontrwywiadu (pokazali jakieś legitymacje), specjalizują się w „zagadnieniach” polskich. Po sprawdzeniu mego dossier, które znaleźli w biurze emigracyjnym, doszli do wniosku, że jako uchodźca polityczny z komunistycznej Polski zapewne nie odmówię im swojej współpracy.
Chcieliby, po pierwsze dostać plany nowego budynku, po drugie, spotykać się od czasu do czasu i porozmawiać o tym, co się dzieje w konsulacie i na budowie. Natychmiast się zgodziłem. Nie miałem najmniejszych zahamowań natury moralnej. Wprost przeciwnie, zawsze uważałem, że komunistyczny rząd w Polsce jest całkowicie dyspozycyjny w stosunku do Sowietów. Byłem przekonany, że moja współpraca z RCMP jest moim obowiązkiem, zarówno jako Kanadyjczyka z wyboru, jak i Polaka kontynuującego swoją starą „wojnę” z komunizmem. Już w czasie naszej pierwszej rozmowy, ci dwaj panowie wykazali dużą znajomość układów personalnych w konsulacie. Raka nie traktowali poważnie. Znali przeszłość polityczną Kruczkowskiego. Za osobę najbardziej podejrzaną uważali Kucharskiego. Kucharski, prawie jak w kiepskiej książce szpiegowskiej, był oficjalnie szoferem konsulatu. Nieoficjalnie, przypuszczano, że jest rezydentem polskiego czy sowieckiego wywiadu, co zresztą na jedno wychodziło. Dopytywali się bardzo o Mieczkowskiego i Banaszkiewicza, o których nic właściwie nie wiedzieli. Twierdzili, że sprawdzają ich na miejscu, to znaczy w Polsce.
Rysunki odebrali po paru dniach i bardzo się dziwili, że nie chciałem wziąć za to pieniędzy. Z zadowoleniem natomiast przyjęli informację, że rysunki odbiłem na koszt konsulatu, co było prawdą. Spotykaliśmy się później parokrotnie. Zawsze na lunchu. Musieli mieć swojego człowieka na budowie, gdyż wiedzieli o komicznych próbach Kucharskiego, który długim patykiem od szczotki, sprawdzał przepustowość otworów w odlewach betonowych konstrukcji stropów. W końcowej fazie budowy wiedzieli o przyjeździe całej grupy „specjalistów” z Warszawy, którzy starali się oczyścić budynek z instalacji podsłuchowych. Mieczkowski, który pod koniec nabrał do mnie zaufania, opowiadał mi, że „specjaliści” wykryli sporo mikrofonów podsłuchowych, zwłaszcza w instalacjach telefonicznych, które zakładała lokalna firma Bell Tel. Kiedy opowiadałem o tym J.P., to on z oburzeniem powiedział mi, że jego ludzie, którzy to robili, znaleźli mikrofony podsłuchowe założone przez polskie służby i to nie byle gdzie, bo w sypialni konsula. Jak widzicie, wszyscy się tam wzajemnie podsłuchiwali i nikt nikomu nie wierzył. J.P., który pod koniec naszej znajomości zrobił się mniej tajemniczy, wyraził kiedyś zadowolenie z wielkości okien w gabinecie konsula. Okazuje się, ze nowoczesne aparaty podsłuchowe, z delikatnej wibracji szyb okiennych wywołanych dźwiękiem ludzkiego głosu, potrafią odczytać rozmowę, nawet z dużej odległości. W czasie tej rozmowy z zadowoleniem stwierdziłem, że skorzystano z moich sugestii umieszczenia mikrofonów w stolarce budowlanej.
Polscy „specjaliści”, przed samym otwarciem konsulatu wpadli na bzdurny pomysł usunięcia wszystkich napisów wewnętrznych umieszczonych na drzwiach. Napisy jak: sekretariat, sala konferencyjna, kotłownia i magazyn zostały usunięte. A że litery napisów były indywidualnie przyklejane, zrywając je, uszkadzali drzwi. W zapale zmylenia przeciwnika, usunięto napisy: panie i panowie na drzwiach publicznych toalet (autentyczne!). Z tymi napisami to miałem wiele uciechy. Początkowo miało być kobiety i mężczyźni. Ku niezadowoleniu towarzysza Banaszkiewicza zmieniłem to na panie i panowie. Po zerwaniu tych napisów przez czujnych specjalistów i po ich wyjeździe do Polski, Kucharski, który z szofera awansował na „Gospodarza Konsulatu”, kupił tabliczki z rysunkiem kobiety i mężczyzny. W ten sposób, bez słowa rozwiązał tę trudną sytuację. Przyszła zima i prace budowlane były w pełnym toku. Betonowa konstrukcja budynku była gotowa. Szkielet konstrukcji spowito grubym plastykowym kokonem. W środku olbrzymie grzejniki dmuchały gorącym powietrzem. Instalowano izolację, ceglaną okładzinę, okna i dach. Zaczęły się pierwsze kłopoty z rachunkami. Zaczynając budowę, wbrew przyjętym zwyczajom (spowodowanych brakiem czasu) nie mieliśmy właściwego rozeznania, co znajdziemy kopiąc grunt do położenia fundamentów. Spodziewaliśmy się, że znajdziemy skałę, byliśmy przecież na południowym zboczu góry Mont Royal. Nie spodziewaliśmy się, że będzie jej tak dużo i że będzie tak lita i masywna. Koszt rozsadzania dynamitem i wywożenia skały, rósł w oczach. Stało się jasne, że nasze optymistyczne przewidywania, zmieszczenia się poniżej 2 milionów, będą niemożliwe do osiągnięcia. Zaczęły przychodzić pierwsze rachunki. Wykonawca płacony był co miesiąc, za wykonaną pracę i materiał dostarczony na plac budowy. Faktury musiały być odpowiednio udokumentowane. Procedura wyglądała w ten sposób, że faktury przychodziły najpierw do naszego biura, gdzie je sprawdzałem i zatwierdzone „for payment” przesyłałem do buchaltera Banaszkiewicza. On sprawdzał to jeszcze raz, Mieczkowski zatwierdzał i konsul płacił.
Wydatki nie przewidziane w kosztorysie (extra expenditure) wcześniej zatwierdzone przez moje biuro i przez Mieczkowskiego, badane były przez Banaszkiewicza całymi tygodniami. Zwłaszcza jeśli były to wydatki nieduże, powiedzmy w granicach paruset dolarów. Przeciąganie płatności takich małych sum, przyjmowane było przez wykonawcę z uśmiechem. Gorzej było z dużymi wydatkami, jak powiedzmy 150 dodatkowych tysięcy za rozsadzanie dynamitem i wywożenie skały. Mimo, że wydatek ten został wcześniej uznany za uzasadniony, zatwierdzenie płatności było poza uprawnieniami Banaszkiewicza i leżało w kompetencji MSZ w Warszawie. Konsulat był zobowiązany umową do płacenia rachunków w ciągu 30 dni. Na dodatek straszyłem ich ciągle (notatka służbowa), że opóźnienie wypłat, może opóźnić budowę. Biedny Banaszkiewicz, dla którego suma 150 tysięcy była sumą abstrakcyjną, zwijał się jak w ukropie, dzwonił do Warszawy, nie spał po nocach ze zdenerwowania i zawsze płacił w terminie.
Musze przyznać, że ze wszystkich moich klientów w moim długim życiu zawodowym, konsulat był najlepszym płatnikiem. Posądzenie ich o niewypłacalność, o czym wcześniej pisałem, tak ich ciągle dopingowało i uciskało, (widać na honorze), że robili wszystko, żeby okazać się wiarygodnym partnerem. Nasze honorarium, które płatne było w czterech ratach, płacili następnego dnia po otrzymaniu faktury. Robili to osobiście Mieczkowski z Banaszkiewiczem, przynosząc czek do naszego biura. Można powiedzieć: Niebywajet! (niebywałe). Oczywiście w trakcie budowy odbywały się częste przyjęcia przy każdej okazji. To tutaj miałem możność zobaczenia, jak wiele osób z tak zwanej niezłomnej Polonii, korzysta z darmowej wódeczki. Paru znanych prezesów staropolonijnych organizacji, czcigodny nestor polskich kół intelektualnych, profesor Domaradzki, księża Polskiego Kościoła Narodowego, wszyscy, jak jeden mąż, właściciele polskich biur podróży. Nawet pan L.C., dzisiejszy prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej, zapewne pod pretekstem swojego udziału w Komitecie Przygotowawczym olimpiady, brał udział w spotkaniach towarzyskich u pana konsula.
Zupełnie inną grupę stanowili zawodowi Fellow-Travellers z kanadyjskiego świata dziennikarskiego, zwłaszcza francuskiego o lekko lewicowych ciągotach. Ci byli specjalnie fetowani i hołubieni. Jacques Parizeau, w tym czasie początkujący separatysta, odwiedzał Polskę na koszt konsulatu. Nic też dziwnego, że po dojściu do władzy w Quebecu partii separatystycznej, polski minister spraw zagranicznych Stefan Olszowski wraz z synem, zaproszony został na łowienie ryb w dziewiczych jeziorach północnego Quebecu. Przyleciał do Montrealu samolotem LOTu. Ponieważ nie mieli oni pierwszej klasy, więc siedział razem z synem w pierwszym rzędzie foteli. Dwa następne rzędy były puste i odgrodzone od reszty samolotu grubą liną (leciałem tym samym rejsem). Tak separowano właścicieli Polski Ludowej od reszty obywateli. Na Dorvalu czekał na Olszowskich quebecki samolot rządowy, który zabrał ich na wędkarską wycieczkę. Te drobne, ale ciekawe informacje przekazywał mi buchalter Banaszkiewicz, dla którego było to oczywistym dowodem, że Quebec prędzej czy później, wzorem Kuby, dołączy do rodziny pokój miłujących demokracji ludowych.
W tym czasie miałem dwa ciekawe spotkania, warte zanotowania. Przed samą Olimpiadą przyleciał do Montrealu redaktor Budrewicz, mój stary kolega i znajomy Kruczkowskiego. Kruczkowski zaprosił nas obu na lunch do, pamiętam jeszcze dzisiaj, restauracji argentyńskiej. W czasie rozmowy, która zupełnie się nie kleiła i w czasie której Kruczkowski prawił mi wiele komplementów natury zawodowej, Budrewicz w pewnym momencie nie wytrzymał i zrobił uwagę: „No widzisz Maciej, jestem przekonany, że prędzej czy później, niemiła ci Ojczyzna, podziękuje ci jakimś orderem”. W ten sposób zrobił i złośliwą uwagę, i zaakceptował mnie do swego środowiska, które lubił określać jako pragmatyczne, a które w rzeczywistości nie było niczym innym jak środowiskiem pozbawionych skrupułów dziennikarzy.
Innym razem siedziałem z Kruczkowskim w jego gabinecie (było to już po ukończeniu budowy), gdzie przedstawiałem mu ostatnie rachunki. Sekretarka wprowadziła do pokoju z wielką rewerencją faceta o nerwowo biegających oczach. Przedstawiono nas wzajemnie. Okazało się, że był to towarzysz Andrzej Werblan, z nieznanych mi powodów odwiedzający Montreal. Werblan był jednym z czołowych polskich marksistów. Był członkiem i Komitetu Centralnego Partii i Biura Politycznego, redaktorem naczelnym „Nowych Dróg” i dyrektorem Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu i Leninizmu. Jednym słowem czołowy ideolog partyjny. Rozejrzał się po gabinecie, który z dużą pieczołowitością wyposażyłem w dębowy sufit, gruby dywan i meble z jasnobrązowej skóry. Podszedł do mnie, stanął naprzeciw i groźnie na mnie patrząc powiedział: „Widzę towarzyszu, że nie potrafiliście zachować ani proletariackiej prostoty, ani proletariackiego umiaru”. Nie znoszę jak ktoś do mnie mówi per Wy (przypomina mi to wojsko), odwróciłem głowę, udając, że szukam osoby do której on mówi. Kruczkowski zrobił się blady, a Werblan jeszcze raz powtórzył swoją „krytyczną” uwagę. Już chciałem mu wytłumaczyć, że tak naprawdę, to na porządne umeblowanie gabinetu zabrakło pieniędzy, kiedy Kruczkowski złapawszy drugi oddech, zaczął mu tłumaczyć moją „niewinność” niewłaściwym pochodzeniem. Wyparł się mnie konsul Kruczkowski, nazywając „kanadyjskim architektem z dobrą znajomością języka polskiego”. Natychmiast też udobruchał towarzysza Werblana ofiarując mu duży kieliszek koniaku. Jak już nie raz mogłem się przekonać, jest to niezawodny sposób na marksistów każdej maści (myślę o koniaku).
Punktem kulminacyjnym mojej polskiej przygody w Montrealu, było uroczyste otwarcie konsulatu. Z Polski przyleciał Stefan Olszowski z Ottawy, na razie trzeźwy ambasador Czesak. Z Quebec City minister jeden czy dwóch. Z Ottawy kupa nieznanych mi urzędników, łącznie z ambasadorem kanadyjskim w Warszawie oraz cały korpus dyplomatyczny z Montrealu. Pine avenue była zamknięta dla ruchu a budynek otoczony kanadyjskimi tajniakami. Tex, ja, wszyscy konsultanci, właściciele przedsiębiorstwa budowlanego i kierownicy budowy, wszyscy zostaliśmy wedle obowiązującego w świecie przodującego socjalizmu zwyczaju zaproszeni bez żon. Takie bowiem zwyczaje narzucili Polakom ich starsi bracia ze Wschodu. Właściwie to było bardzo sztywno. W tym czasie Polacy na placówkach dyplomatycznych na ogół nie znali języków obcych albo znali je bardzo słabo. Słyszałem, jak Olszowski po polsku udowadniał konsulowi kubańskiemu, że nie mógłby żyć w kanadyjskim klimacie. Kubańczyk mówił si, si i pił wódkę małymi łykami. Mieczkowski po angielsku rozmawiał z przedstawicielami z Quebecu, którzy udawali, że nie mówią po angielsku. Rak swoim świetnym francuskim gaworzył z przedstawicielami z Ottawy. W ten sposób nikt nikogo nie rozumiał albo nie chciał zrozumieć. Wszyscy natomiast docenili jakość polskiej wódki i zakąsek przygotowanych przez kucharza wypożyczonego z „Batorego”.
Wreszcie przyszła olimpiada. Sporo było polskich zwycięstw i medali, za każdym razem uroczyście fetowanych w nowej sali recepcyjnej. Przestałem na te przyjęcia chodzić z prostej przyczyny. Moja praca się skończyła, a z tymi ludźmi nie miałem nic wspólnego. Kruczkowski miał zawał serca i wrócił do Warszawy. Na jego miejsce przysłano chamisko o nazwisku Mariański. Podobno z zawodu architekt, choć nie jestem pewien, czy sam zdawał sobie z tego sprawę. Nie trwało to długo. Mariański uwikłał się w aferę ze swoją sekretarką, żoną urzędnika miejscowego LOTu. Wspaniała okazja, żeby podstawić mu nogę. Wyleciał z posady szybko i na jego miejsce przyszedł ktoś inny, którego nazwiska nawet nie pamiętam.
I tu nagle znowu zjawia się ekspert Leszczyński z nowymi propozycjami. W Toronto otwiera się nowy konsulat. Kupili stary pałacyk na Lakeshore, z dostępem do jeziora. Była to dawna rezydencja rodziny McGuinness, magnatów od produkcji whiskey. Bardzo to było ładne. Pojechałem do Toronto, zrobiłem inwentaryzację i przygotowałem projekt wnętrz. W listopadzie 1977 roku odbyło się uroczyste otwarcie nowego konsulatu. Pojechałem i z przerażeniem stwierdziłem, że wszystko zostało pozmieniane. Z mojego projektu nic nie zostało. Okazało się, że aby obniżyć koszty remontu, sprowadzono z Polski grupę stolarzy i malarzy, którzy w rozpędzie „twórczym” na własną rękę „udekorowali” wnętrza konsulatu. Między innymi w piwnicach budynku zbudowano karczmę „ludową” (słowiańska strzecha, łowickie pasiaki), w której można było przyjmować spragnionych polskiej wódki torontońskich polonusów. McGuinness’owie byli kolekcjonerami sztuki. Każdy obraz, a mieli ich setki, miał swoje indywidualne oświetlenie elektryczne. W rezultacie ściany usiane były lampami, które trzeba było usunąć. Od początku podkreślałem konieczność usunięcia również sieci elektrycznej, zasilającej te lampy. Polska ekipa oczywiście tego nie zrobiła. Powodem jak zawsze było zwykłe niechlujstwo i ignorancja. Lampy zdjęto, ślady przykryto tapetą czy zasmarowano farbą. Kable zostały w ścianach. W połowie lat osiemdziesiątych w konsulacie wybuchł pożar. Jestem przekonany, że pozostawione w ścianach, luźne przewody elektryczne były powodem pożaru.
Na początku 1978 roku znów dzwoni Leszczyński z prośbą o pomoc. Ponieważ w konsulacie w tym czasie już nie bywałem i na ich zaproszenia nie odpowiadałem, zasugerowałem spotkanie u nas w biurze. Mamy wielkie kłopoty w Ottawie, oświadczył mi ekspert Leszczyński. Projekt nowej ambasady, który parę lat temu przygotował Matthew Stankiewicz, napotyka na trudności. Miasto nie chce wydać pozwolenia na budowę, gorzej zawiązał się komitet obywatelski ludzi mieszkających w okolicach konsulatu, protestujących przeciwko budowie. Projekt Stankiewicza przewidywał wyburzenie istniejącego budynku ambasady, jak również dwóch rozpadających się budynków czynszowych na sąsiedniej działce. Na ich miejsce miał powstać spory prostokątny budynek biurowy, prawdę mówiąc zupełnie wyobcowany wyglądem, wielkością i charakterem od otoczenia, w którym miał stanąć. Nie jestem pewien czy zupełnie słusznie, ale komitet obywatelski chciał doprowadzić do wpisania istniejącego budynku ambasady na listę budynków zabytkowych. Pojęcie budynek „zabytkowy” jest w Kanadzie pojęciem bardzo względnym. W każdym razie zaczynał się chyba powtarzać mój wypadek z Rielem z Montrealu.
Leszczyński zaproponował mi przejęcie projektu w Ottawie. Najwyraźniej stracili zaufanie do Stankiewicza. Zgodnie z ogólnie przyjętym sposobem postępowania, nie mogłem i nie wolno mi było na ten temat z Leszczyńskim nawet rozmawiać, nim on w sposób polubowny nie rozwiąże swojej ze Stankiewiczem umowy i co najważniejsze, zapłaci mu za wykonaną pracę. Po paru tygodniach dostałem list od Stankiewicza, w którym zawiadamiał mnie o rozwiązaniu umowy, otrzymaniu należnego mu honorarium i może trochę złośliwie życzący powodzenia we współpracy z, jak się wyraził, raczej trudnym klientem. Najpierw przeczytałem zbiór wycinków z prasy ottawskiej dotyczących pretensji i żądań komitetu obywatelskiego. Później pojechałem do Ottawy i miałem długą rozmowę w Zarządzie Miejskim. Razem z Frankiem Calderem obejrzeliśmy budynek ambasady od piwnicy do strychu. Może nie zupełnie, gdyż drogę na strych zagrodził nam atleta w mundurze pułkownika wojska polskiego i powiedział dwa tylko słowa: Nie lzia. Na strychu wnosząc z lasu wystających anten i drutów, mieściła się radiostacja ambasady. Program budynku oparty był na tych samych wytycznych, jakie dostał Stankiewicz. Projekt koncepcyjny oparłem natomiast na zupełnie innych założeniach przestrzennych i funkcjonalnych. Zachowałem istniejący budynek (rozbrajając w ten sposób komitet obywatelski), który miał ulec kompletnym zmianom wewnętrznym, przy zachowaniu wyglądu zewnętrznego. Tu miała się mieścić część recepcyjna ambasady i biura konsularne. Nowy, osobno stojący, nowoczesny budynek, ale w tej samej skali, co otoczenie, miał zawierać biura i część mieszkalną. Budynek ten połączony był ze starą ambasadą przeszklonym mostem na poziomie pierwszego piętra.
Szkice posłałem do Warszawy. Po tygodniu wrócił z nimi Leszczyński, zatwierdzając wszystko bez zmian. Zdołałem go przekonać, że jedynym sposobem przekonania komitetu obywatelskiego, będzie pokazanie im dobrze zrobionej makiety projektu. Zgodził się i wyasygnował na ten cel, dużą jak na owe czasy, sumę 3 tysięcy dolarów. Model został wykonany w Montrealu. W tym momencie przyszła z Warszawy krótka instrukcja: Zatrzymać wszystkie prace nad ambasadą w Ottawie. W Polsce zaczynał się kryzys, który w rezultacie doprowadził do upadku Gierka, powstania „Solidarności”, stanu wojennego gen. Jaruzelskiego, upadku komunizmu i odzyskanie przez kraj niepodległości.
W tym okresie chodziłem nie do konsulatu, ale przed konsulat, gdzie manifestowaliśmy naszą solidarność z „Solidarnością”. Na wiosnę 1994 roku w sali recepcyjnej konsulatu, która po 18 latach wyglądała ciągle świeżo i godnie, pani Małgorzata Dzieduszycka, pierwszy po 50 latach konsul niepodległej Polski, dekorowała mnie w imieniu prezydenta RP, Lecha Wałęsy, Krzyżem Narodowego Czynu Zbrojnego. Krzyż ten miał mi zapewne przypomnieć, że kraj mego urodzenia ciągle o mnie pamięta. Przyszedł o pół wieku za późno.
Stoją od lewej; Edward Kemnitz, Maciej Szymański, Konsul Generalny RP w Montrealu Małgorzata Dzieduszycka. ( 1994 rok)
W pewnym jednak sensie sprawdziły się prorocze słowa towarzysza Budrewicza. Mimo że inny to był krzyż i inne dawały mi go ręce i z innych powodów. W parę miesięcy później proszono mnie o zaprojektowanie małej przeróbki we wnętrzu konsulatu. Młody człowiek nazywany teraz menadżerem, o nazwisku Filipczak, naskoczył na mnie w sposób chamski z precyzją i siłą drugiej już generacji homo sovieticus. Godny następca Czesaka, Kucharskiego i Banaszkiewicza.
W tym czasie moja decyzja znalezienia się jak najdalej od quebeckiego szowinizmu i jeszcze dalej od polskich izmów, uprzedzeń i fobii, była już całkiem dojrzała. Konsulat-forteca, chyba raczej udane dziecko mego niewdzięcznego zawodu, przetrwa zapewne parę dobrych pokoleń. Może nawet doczeka czasów, kiedy zwrot homo sovieticus przejdzie do słownika wyrazów obcych.
Autor: Maciej Szymański
Fot: Maciej Szymański