Postanowiłem wolny dzień spędzić w Górach Laurentyńskich, zatem mimo tego, że pogoda nie była obiecująca ni wróżąca, wskoczyłem do auta i ruszyłem do Mont Sainte-Agathe (Góra św. Agaty), docelowego miasteczka w górach. Po godzinie jazdy przybywam do celu, a tu? NIC! Wiatr gwiżdże na opustoszałych ulicach, chmurno, durno, bylejako, nieprzyjemnie i ponuro. Wypiłem tylko kawę w jakiejś kafejce, pomyślałem chwilkę, że przecież nie można tak zmarnować dnia. Wracając do domu zaczynam skanować okolicę moim pamięciowym skanerem w poszukiwaniu choćby najmniejszej atrakcji. Zbliżając się do Montrealu, nagle wpadł mi do głowy pomysł, aby po drodze odwiedzić osiedle Żydów hasydzkich w miejscowości Boisbriand, o którym się od czasu do czasu wspomina w tutejszych mediach. Wybrałem w GPS ulicę, która wydawała mi się brzmiąca po żydowsku: Beth Halevy i zboczyłem z głównej trasy, aby po kilkunastu minutach, po dotarciu na miejsce doznać totalnego oszołomienia, tym bardziej, że uczucie to, spotęgowane było niespodziewanym zaskoczeniem.