Olaf Lubaszenko pochodzi z artystycznej rodziny. Jest synem aktorki, plastyczki i poetki, Asji Łamtiuginy oraz uznanego aktora, Edwarda Linde-Lubaszenki. Sam jest między innymi aktorem, reżyserem i producentem. Kiedy obejrzałem jego debiut reżyserski z 1997 roku, film Sztos, długo szukałem szczęki na podłodze. Polska początku lat siedemdziesiątych, dwaj cinkciarze-oszuści, Eryk (Jan Nowicki) i Synek (Cezary Pazura) udają się na „gościnne występy” na Mazury, do pełnych cudzoziemców ośrodków turystycznych. Chcą zebrać fortunę na wielki numer, który pozwoli im odegrać się na koledze. Ten film przywodził wówczas na myśl porównanie z klasykiem gatunku – Vabank Juliusza Machulskiego (notabene, również będącym debiutem reżyserskim). Chociaż poziomem suspensu i scenariuszem nie dorównywał wielkiemu poprzednikowi, to i tak zabawa była przednia. Potem Lubaszenko nakręcił Chłopaki nie płaczą - film okrzyknięty mianem kultowego chyba tylko z braku lepszych kandydatów do tego tytułu. Lekki, łatwy i przyjemny, przyciągał rzesze widzów. Następnie światło dzienne ujrzał Poranek kojota, produkt podobny do Chłopaków…, tylko z większym nagromadzeniem popularnych powiedzonek. Potem gdzieś przemknął hit jednego sezonu, E=mc², po drodze zdarzyło się kilka mniejszych filmów i seriali. Cały czas pocieszałem się, że reżyser który tak udanie przeniósł na ekran tak dobrze napisaną historyjkę jak Sztos, w końcu zaskoczy mnie czymś podobnym. Kiedy wreszcie usłyszałem, że powstaje Sztos 2, nadzieja odżyła we mnie, niczym w kibicach polskiej reprezentacji na Euro 2012. I niestety, z podobnym hukiem upadła. Jedyny wspólny mianownik obydwu części to tytuł, aktorzy i tytułowy „sztos”, czyli – w żargonie przestępczym – „numer”.
Zupełnie jak podczas występu naszych piłkarzy na Euro, tak i w Sztosie 2, pierwsza połowa filmu jest nawet wciągająca. Jest grudzień 1981 roku, starszy o dziesięć lat Synek (Cezary Pazura) nadal zajmuje się cinkciarstwem wysokiego ryzyka, czyli oszukiwaniem przy transakcjach. Wraz z Jankiem (Borys Szyc) przebywają na „tournée” w Zakopanem. Właśnie puścili z torbami jednego z gości zawodów w skokach narciarskich między armiami zaprzyjaźnionymi i wracają do Sopotu. Po drodze wpadają do Krakowa, gdzie zobowiązują się podrzucić do Warszawy Ludwika – poszukiwanego listem gończym działacza Solidarności (Bartłomiej Topa). Wyruszają w dzień wprowadzenia stanu wojennego. O dziwo, patrol wojskowy przepuszcza ich bez problemu. Kłopoty zaczną się, gdy zatrzyma ich zwykła drogówka. Koniec końców lądują w milicyjnym areszcie wraz z warszawskimi kumplami i muzykami z lokalu, w którym się zasiedzieli. Tu mniej więcej kończy się ta bardziej wartościowa część filmu.
Podejrzewam, że dalej w zamyśle twórców miało zacząć się budowanie napięcia, które ciężarem suspensu wgniotłoby każdego widza w fotel, a błysk eksplodującej puenty oszołomiłby największego filmowego sceptyka. Niestety, z wielkiej napinki – małe pierdnięcie. Eksplozja przypomina szum zefirku nad jeziorem. Widz zastanawia się cały czas, czy to już. W drugiej połowie filmu siada wszystko. Pomysł, scenariusz, dynamika, nawet montaż. Niektóre sceny są przydługie i nudne. Jedynie grze aktorskiej nie można za dużo zarzucić. Taki np. Bogusław Linda, aktor nieprzeciętny, charakterystyczny, z ogromnym warsztatem i talentem, tutaj wypada świetnie grając upalonego trawką i właśnie robionego w bambuko oficera SB. Szczególnie w momencie, gdy zaśmiewa się z przygód agenta Stirlitza w nudnym jak flaki z olejem serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”. Za partnera ma Michała Pielę – nierozgarniętego policjanta-grubaska z Ojca Mateusza, co akurat jest udanym nawiązaniem ze strony twórców. Pojawia sie też Jan Nowicki jako nobliwy, emerytowany cinkciarz, cieszący się szacunkiem nawet wśród milicyjnych „krawężników”. Niestety, aktorzy podczas pracy na planie nie mają pojęcia jak będzie wyglądała zmontowana całość. Podejrzewam, że gdyby tak było, to Olaf Lubaszenko sam grałby z połowę postaci.
Sztos był o czymś. O przyjaźni, zemście, oszustwie, zdradzie. I mówił o tym w piękny, wyważony, ale interesujący sposób. Sztos 2 jest do bólu wtórny. Stanowi zbiór powtarzanych z pierwszej części zabawnych powiedzonek i sytuacji. Równie dobrze mógłby nazywać się Sztos 18. Pod względem artystycznym ani trochę nie przypomina udanego poprzednika. Co może być tego przyczyną? Zupełnie zdezorientowany wskażę Olafa Lubaszenkę jako współscenarzystę oraz Cezarego Pazurę jako producenta. W Sztosie nie brali się za te odpowiedzialne funkcje i było dobrze. A najbardziej mierzi popisywanie się przez bohaterów swoim starym numerem, czyli podmianą pieniędzy podczas jakiejkolwiek transakcji (np. uiszczania rachunku w restauracji – Eryk i Synek płacili uczciwie, nawet nabici w butelkę przez kelnera), czy też pojawienie się znowu tych samych bokserów, którzy w każdym filmie Lubaszenki wcielają się w inne postacie.
Ale, jako że doceniam pracę wykonaną przez twórców, nie będę go Wam całkowicie odradzał. Są też zabawne momenty, np. gdy nasi bohaterowie wychodzą z kanału na terenie warszawskiej Cytadeli (jak przepchnęli się przez ten wąski właz z kołem zapasowym?), albo podczas intymnych igraszek Synka z nowo poznaną koleżanką, gdy za oknem pokazuje się przejeżdżający czołg. Poza tym, dla niepoprawnych wielbicieli polskiej motoryzacji, czy historii też się coś znajdzie: ciekawa scenka leśnego pościgu milicji za głównymi bohaterami, czy też pięknie odtworzone umundurowanie, wyposażenie i pojazdy milicyjne. Film ratuje też muzyka i zawarte w nim utwory: Byłaś serca biciem Andrzeja Zauchy, Czas nas uczy pogody Krzesimira Dębskiego i Jacka Cygana, Pamiętam ciebie z tamtych lat Krzysztofa Krawczyka, czy Nie poganiaj mnie bo tracę oddech Maanamu. Niestety, brakuje tego najlepszego utworu: tytułowego Sztosu w wykonaniu Kazika.
Ogólnie – film nadaje się najbardziej na polonijną imprezę wśród rodaków, przy muzyce z laptopowych głośniczków, po którejś flaszce, na zasadzie: „Ej, ściągnąłem za****sty polski film!”.
Autor: Marcin Śmigielski